Najnowszy werdykt komitetu noblowskiego każe się zastanowić, czy nie lądujemy czasem na cywilizacyjnej prowincji, gdzie tracimy orientację, co jest na świecie ważne. Także w kulturze, ponieważ gdy rok temu znakomita amerykańska poetka Louise Glück otrzymała Nobla – czekaliśmy do wiosny tego roku, by zasłużona oficyna a5 wydała pierwszy jej tom.
O ile Tokarczuk przypominała niewygodną dla niektórych dawną polską wielokulturowość, o tyle Gurnah też może być niewygodny, choć z innego powodu: dostał bowiem najważniejszą literacką nagrodę na świecie jako pisarz-uchodźca, opisujący traumy towarzyszące migracjom będącym wynikiem religijnych i rasowych konfliktów. A my przecież, jako naród i społeczeństwo, które wielokrotnie korzystało z emigranckiej gościny, jesteśmy świadkami strasznego widowiska na naszej granicy, w którym rząd nie jest miłosiernym Samarytaninem. W takim czasie literatura przypomina, że trzeba wspierać tych, którzy przeżywają najstraszniejsze chwile w pozornie cywilizowanym świecie.
Ale też warto być ostrożnym, tak jak Abdulrazak Gurnah, by nie generalizować. Już teraz pojawiają się informacje – wywołujące atrakcyjne popkulturowe skojarzenia – że noblista pochodzi z tej samej wyspy co Freddie Mercury – z Zanzibaru. Tyle tylko, że Zanzibar z ich czasów to kocioł, jakim dziś jest cały dzisiejszy świat opleciony hybrydowymi wojnami.
Czytaj więcej
Nobel trafił do Abdulrazaka Gurnaha z Zanzibaru. 72-letni powieściopisarz od pół wieku żyje w Anglii, nieustannie pisze o wyobcowaniu. Komentował też Conrada.
Ciekaw byłbym rozmowy wokalisty Queen i noblisty, bo o ile pierwszy uciekał z Zanzibaru jako potencjalna ofiara arabskiej społeczności, o tyle Gurnah jako jej członek musiał emigrować, zagrożony odwetem. Może dlatego waży słowa i uczy, by dociekliwie analizować świat, zanim zaczniemy oskarżać innych. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.