Zdążyliśmy się już niestety przyzwyczaić do tego, że ilekroć Władimir Putin chciał dokonać agresji militarnej, najpierw przez tygodnie szukał dla swej decyzji uzasadnień. Najpierw zakłamywał historię, by przekonywać, że ofiara jest agresorem. A potem w życzliwych mediach pojawiali się zagończycy – Dmitrij Pieskow, Dmitrij Miedwiediew czy sam jastrząb moskiewskiej dyplomacji Sergiej Ławrow – i formułowali już wprost pogróżki.
J.D. Vance sugeruje siłowe rozwiązanie sporu z Danią o Grenlandię
Nie inaczej było w niedzielę, gdy najbliższy współpracownik prezydenta pojawił się w zaprzyjaźnionej stacji telewizyjnej. I zapytany o tereny, które prezydent uważa za kluczowe dla zapewnienia swemu krajowi bezpieczeństwa, skrytykował władze innego kraju, które w jego ocenie nie współpracują w sprawie przejęcia spornych terytoriów. Buńczucznie stwierdził, że nie będzie się przejmował „krzykami Europejczyków” i jeśli trzeba będzie zająć to terytorium, zrobi wszystko, by to osiągnąć.
Główne szlaki handlowe w Arktyce i najcenniejsze surowce na Grenlandii
Problem polega jednak na tym, że nie była to wypowiedź współpracownika Władimira Putina, ale zastępcy Donalda Trumpa. I to nie Pieskow czy Miedwiediew kierowali pogróżki pod adresem Kijowa, Wilna czy Warszawy, ale to wiceprezydent USA J.D. Vance groził Danii, która sprawuje kontrolę nad Grenlandią, że nie chce współpracować. I że Trump, jeśli uzna za konieczne „zwiększenie terytorialnego zainteresowania” Grenlandią, zrobi to, nie przejmując się „krzykami Europejczyków”. Bo kieruje się tylko bezpieczeństwem USA, a nie tym, co pomyślą sobie jacyś Europejczycy.