W nowy wiek polskie kino wchodziło poharatane. Transformacja roku 1989 uwolniła je od państwowego monopolu, ale jednocześnie wprowadziła do niego bezlitosny rachunek ekonomiczny. Efekt był żałosny: cyniczna walka o coraz bardziej zmęczonego, chcącego zabawić się widza i fala filmów nieudolnie naśladujących hity amerykańskie. Co więcej, reżyserzy – nawet ci z najwyższej półki – przeżyli szok wolności. W Polsce zachodziły epokowe procesy, w ciągu kilku lat przećwiczyliśmy to, co państwom zachodnim zajęło dziesięciolecia, a filmowcy milczeli. Otwarcie przyznawali, że nie nadążają za tempem zmian, mówili o „falowaniu rzeczywistości”. W miejsce cenzora, z którym przez lata komunizmu nauczyli się grać, pojawił się ekonom z batem. To prawda, na początku lat 90. wchodziły do kin filmy Krzysztofa Kieślowskiego, próbowali powiedzieć coś ważnego Wajda, Gliński, Krauze, Barański, ale zbyt często ton nadawały prymitywne komedyjki o rodzimych gangsterach i nowobogackich biznesmenach w białych skarpetkach.
– Matoł rozsiadł się w klimatyzowanych, wygodnych salach multipleksów, a my walczymy o jego pieniądze – mówił wtedy ostro Wojciech Marczewski. – Dla niego wprowadziliśmy do kina i na ekran popcorn. Zabiegamy, żeby dostał łatwą rozrywkę i nie odwrócił się od nas, by pójść na piwo do pubu.
Jednak ów „szok rynku i wolności” u progu nowego wieku zaczynał powoli mijać. Filmowcy przestali zachłystywać się „młodym polskim kapitalizmem” i zaczęli dostrzegać zwyczajne życie. Zwrócili się ku tym, którzy w nowych warunkach nie dają sobie rady. Jak czuły sejsmograf zarejestrowali na filmowej taśmie społeczne nastroje. Pokazali, jak frustracja, która narasta w normalnych z pozoru rodzinach, zamienia się w agresję, doprowadzając do tragedii, o których czytamy potem w gazetach. Na przełomie lat 1999
– 2000 powstały dwa ważne filmy: „Dług” Krzysztofa Krauzego i „Cześć, Tereska” Roberta Glińskiego. Przerażające opowieści o tych, którzy usiłowali złapać wiatr w żagle, płacąc za to wysoką cenę, i tych, którzy od razu zostali zepchnięci na margines. To był sygnał, że ludzie kina się budzą. Ale na początku XXI wieku czekało ich jeszcze poważne załamanie ekonomiczne.
Nasza kinematografia ów kilkuletni finansowy impas pokonała głównie dzięki nowej ustawie o kinematografii, o którą zaczął ubiegać się energicznie minister kultury Waldemar Dąbrowski, a ostatecznie w 2005 roku przeprowadziła przez Sejm wiceminister w tym resorcie Agnieszka Odorowicz. Ona też została później pierwszą dyrektorką powołanego na mocy ustawy Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, a zmienione zasady finansowania, oparte na odpisach od nadawców i z kinowych biletów, uniezależniły polskie kino od państwowego budżetu tak, że nie ucierpiało nawet podczas kryzysu lat 2008 – 2009.
Podsumowanie pięciolecia „po ustawie” wygląda w liczbach imponująco. Roczna produkcja skoczyła z ok. 20 tytułów do blisko 60. Powstało 100 nowych firm producenckich i 13 funduszy regionalnych wspierających kinematografię. Nigdy dotąd nie było tak łatwo debiutować. W ciągu tych lat szansę zrealizowania pierwszego długometrażowego filmu dostało ok. 60 reżyserów. Ponad 50 etiud krótkich powstało też w programie „30 minut”, a na początku grudnia 2010 r. Katarzyna Klimkiewicz za półgodzinne „Hanoi – Warszawa” w mocnej konkurencji dostała Europejską Nagrodę Filmową.