Leszek Kieliszewski: Sędziowie neo i paleo, czyli jaki jest sąd, nie każdy widzi

W polityce przestaliśmy być wyborcami i staliśmy się kibicami. Ta polaryzacja przeniosła się do sądów.

Publikacja: 12.02.2025 05:50

Leszek Kieliszewski: Sędziowie neo i paleo, czyli jaki jest sąd, nie każdy widzi

Foto: Adobe Stock

Powiedzieć, że reforma wymiaru sprawiedliwości poprzedniej władzy była nieudana, to jak nic nie powiedzieć. Oficjalnie chodziło o to, żeby sądy działały lepiej, a przede wszystkim sprawniej. Remedium na bolączki sądownictwa – głównie opieszałość i nieprzewidywalność rozstrzygnięć – miało być dopuszczenie nowych sędziów, mówiąc wprost: swoich.

Jak to było dokładnie? Zmian w ustawach o sądach powszechnych i Sądzie Najwyższym było tyle, że mało kto już pamięta, o co w nich dokładnie chodziło – poza tym, żeby w rezultacie zamienić „ich” na „naszych”. Efekty były odwrotne od zamierzonych. Czas trwania postępowań zamiast się skrócić, wydłużył, a do tego doszedł nowy aspekt w postaci niepewności prawa, polegający na tym, kto wydał wyrok. Jeśli wyrok wydał „neo”, a środek odwoławczy będzie rozpoznawał „paleo”, to mamy uchylenie wyroku. Jeżeli w drugiej instancji orzeka „neo”, a sprawa trafi do kasacji, to znów mamy do czynienia z loterią, na kogo trafi.

Czytaj więcej

Eryk Dąbrowski: O przyczynach konfliktu w środowisku sędziowskim

Powiedzmy sobie szczerze, że w olbrzymiej większości spraw podsądnych nie obchodzi, czy sędzia został powołany przez KRS, czy neo-KRS. Do sądu idą, żeby rozstrzygnął ich spory, których polubownie rozwiązać nie dali rady.

Oczywiście są kategorie spraw, w których bezstronność ma szczególne znaczenie – z pewnością gdy obywatel sądzi się z państwem albo gdy sprawa ma tło polityczne. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że paleosędziowie zawsze byli wolni od swoich przekonań, zaś nowi zawsze będą ich niewolnikami. Z drugiej strony samo twierdzenie, że wszyscy sędziowie powołani przez neo-KRS mają określony system wartości, jest uogólnieniem – nieprawdziwym, a niekiedy krzywdzącym. Uproszczenia są jednak wygodne: pozwalają określać rzeczywistość bez jej nadmiernego niuansowania. Istnieje wszak pewna granica, w której zbyt daleko idące uproszczenia przybierają formę prostactwa. W przypadku neosędziów przejawia się ono w stwierdzeniu, że każde orzeczenie jest z gruntu złe. Prowadzi to do przeniesienia dyskusji z obiektu do subiektu. Przestaje mieć znaczenie, jakie rozstrzygnięcie zapadło. Jedynym kryterium jest to, kto je wydał. W polityce przestaliśmy być już wyborcami – staliśmy się kibicami. Zawsze za swoją drużyną, z usprawiedliwieniem każdej wpadki i brakiem usprawiedliwienia dla przeciwnika. Ta polaryzacja prowadząca do zaślepienia przeniosła się do sądownictwa, gdzie prawidłowe orzeczenie trzeba wyeliminować ze względu na przekonania o braków określonych przymiotów sędziego. Wyrok i jego uzasadnienie, choćby najmądrzejsze i najtrafniejsze, stają się nieistotne.

Dla jednej i drugiej strony liczą się pryncypia. Jedni mówią o wyrokach TSUE, drudzy o nominacji prezydenckiej. Pierwsi nie przyjmują argumentów drugich, a drudzy pierwszych. W mediach zaś słyszymy o nieważnych czy nieistniejących wyrokach.

Rozmawiałem jakiś czas temu na ten temat ze starszym i mądrzejszym ode mnie kolegą po fachu, który uważa, że neosędzia to nie sędzia, a że rozmowa była ciekawa, pozwolę sobie ją przytoczyć:

– Jak wytłumaczyłbyś Kowalskiemu, że jego wyrok jest nieważny? – pytam trochę zaczepnie.

– Bo został wydany przez neona, a to nie sąd. Wyrok TSUE jest tu jednoznaczny.

– No dobrze. Ale rzecz działa się w budynku sądu, tak?

– No tak.

– I w godzinach urzędowania, tak?

– Tak.

– I przyszedłeś na wyznaczony termin, w todze, a do faceta z łańcuchem zwracałeś się „proszę sądu” i na stojąco?

– Bo jestem kulturalny i zawsze zwracam się na stojąco.

– No nie. Bo jak teraz rozmawiamy, to siedzisz. Ale poczekaj… Ten facet w todze i w łańcuchu. On w kieszeni miał legitymację sędziowską, a co miesiąc dostaje z sądu wypłatę…

– Bo oni powinni być wyrzuceni, ale nikt nie ma odwagi tego zrobić.

– Nie o to chodzi... Skoro rzecz dzieje się w sądzie, a nie gdzieś na sali gimnastycznej, w godzinach urzędowania, a nie „po pracy”, na sali rozpraw, a nie w schowku na szczotki, a w zdarzeniu oprócz „sędziego” jest jeszcze protokolant , czyli pracownik sądu, do faceta w todze i łańcuchu wszyscy zwracają się „proszę sądu”, a dodatkowo ten facet ma legitymację sędziowską – zakładamy że nie „zabawkową” – i co miesiąc dostaje wynagrodzenie od sądu, to jak wytłumaczysz obywatelowi, że to nie jest sąd?

– Bo TSUE stwierdziło, że tacy sędziowie nie mają przymiotu niezawisłości i bezstronności.

W tym miejscu dochodzimy do kolejnego paradoksu. Naturalną konsekwencją nieposiadania właściwości niezbędnych w danej pracy jest zakończenie zatrudnienia.

Kierowca, który stracił prawo jazdy, nie może dalej jeździć taksówką. Adwokat skreślony z listy nie może reprezentować klienta w sądzie, a osoba skazana za przestępstwa gospodarcze nie może zostać prezesem zarządu spółki. Są to naturalne konsekwencje utraty przymiotów niezbędnych w niektórych zawodach. Skoro więc sędziowie powołani przez neo-KRS nie mają niezbędnych przymiotów, to nielogiczne jest, że nadal posiadają legitymacje sędziowskie, otrzymują wynagrodzenie i orzekają. A skoro w tych warunkach orzekają, to dlaczego ich orzeczenia miałyby nie być istniejące?

Dziś próbując naprawić deformę sądownictwa zafundowaną przez poprzednią władzę i wobec niekonstytucyjnej neo-KRS stanowisk sędziowskich nie obsadza się wcale. Wobec naturalnego przechodzenia sędziów w stan spoczynku, rezygnacji z zawodu czy śmierci sprawy, które nie zostały rozpoznane, przechodzą do referatów sędziów orzekających.

Tym sposobem sędziowie orzekający mają do rozpoznania coraz więcej spraw. Skutek jest taki, że czas rozpoznania sprawy się wydłuża, a jakość orzekania pogarsza. Lekarstwo znów okazało się przeciwskuteczne. Na końcu jest pytanie, dokąd zmierzamy i czy przypadkiem nie obraliśmy kursu na anarchię i chaos, który z niej wyniknie? No i w czyim interesie jest ten chaos?

Autor jest adwokatem, partnerem zarządzającym kancelarii Legality

Powiedzieć, że reforma wymiaru sprawiedliwości poprzedniej władzy była nieudana, to jak nic nie powiedzieć. Oficjalnie chodziło o to, żeby sądy działały lepiej, a przede wszystkim sprawniej. Remedium na bolączki sądownictwa – głównie opieszałość i nieprzewidywalność rozstrzygnięć – miało być dopuszczenie nowych sędziów, mówiąc wprost: swoich.

Jak to było dokładnie? Zmian w ustawach o sądach powszechnych i Sądzie Najwyższym było tyle, że mało kto już pamięta, o co w nich dokładnie chodziło – poza tym, żeby w rezultacie zamienić „ich” na „naszych”. Efekty były odwrotne od zamierzonych. Czas trwania postępowań zamiast się skrócić, wydłużył, a do tego doszedł nowy aspekt w postaci niepewności prawa, polegający na tym, kto wydał wyrok. Jeśli wyrok wydał „neo”, a środek odwoławczy będzie rozpoznawał „paleo”, to mamy uchylenie wyroku. Jeżeli w drugiej instancji orzeka „neo”, a sprawa trafi do kasacji, to znów mamy do czynienia z loterią, na kogo trafi.

Pozostało jeszcze 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Rzecz o prawie
Ewa Szadkowska: Nie hejtujmy walki z hejtem
Rzecz o prawie
Marlena Pecyna: Dwie ścieżki naprawy. Ale czy dobre?
Rzecz o prawie
Jacek Dubois: Kogo powinno się osądzić?
Rzecz o prawie
Robert Damski: Żołnierz dziewczynie nie skłamie
Rzecz o prawie
Eryk Dąbrowski: O przyczynach konfliktu w środowisku sędziowskim