Powiedzieć, że reforma wymiaru sprawiedliwości poprzedniej władzy była nieudana, to jak nic nie powiedzieć. Oficjalnie chodziło o to, żeby sądy działały lepiej, a przede wszystkim sprawniej. Remedium na bolączki sądownictwa – głównie opieszałość i nieprzewidywalność rozstrzygnięć – miało być dopuszczenie nowych sędziów, mówiąc wprost: swoich.
Jak to było dokładnie? Zmian w ustawach o sądach powszechnych i Sądzie Najwyższym było tyle, że mało kto już pamięta, o co w nich dokładnie chodziło – poza tym, żeby w rezultacie zamienić „ich” na „naszych”. Efekty były odwrotne od zamierzonych. Czas trwania postępowań zamiast się skrócić, wydłużył, a do tego doszedł nowy aspekt w postaci niepewności prawa, polegający na tym, kto wydał wyrok. Jeśli wyrok wydał „neo”, a środek odwoławczy będzie rozpoznawał „paleo”, to mamy uchylenie wyroku. Jeżeli w drugiej instancji orzeka „neo”, a sprawa trafi do kasacji, to znów mamy do czynienia z loterią, na kogo trafi.
Czytaj więcej
Orędownicy przywracania praworządności bez oglądania się na praworządność rozumianą inaczej, nie ustają w wyścigu o to, kto zaproponuje radykalniejsze rozwiązanie „problemu”.
Powiedzmy sobie szczerze, że w olbrzymiej większości spraw podsądnych nie obchodzi, czy sędzia został powołany przez KRS, czy neo-KRS. Do sądu idą, żeby rozstrzygnął ich spory, których polubownie rozwiązać nie dali rady.
Oczywiście są kategorie spraw, w których bezstronność ma szczególne znaczenie – z pewnością gdy obywatel sądzi się z państwem albo gdy sprawa ma tło polityczne. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że paleosędziowie zawsze byli wolni od swoich przekonań, zaś nowi zawsze będą ich niewolnikami. Z drugiej strony samo twierdzenie, że wszyscy sędziowie powołani przez neo-KRS mają określony system wartości, jest uogólnieniem – nieprawdziwym, a niekiedy krzywdzącym. Uproszczenia są jednak wygodne: pozwalają określać rzeczywistość bez jej nadmiernego niuansowania. Istnieje wszak pewna granica, w której zbyt daleko idące uproszczenia przybierają formę prostactwa. W przypadku neosędziów przejawia się ono w stwierdzeniu, że każde orzeczenie jest z gruntu złe. Prowadzi to do przeniesienia dyskusji z obiektu do subiektu. Przestaje mieć znaczenie, jakie rozstrzygnięcie zapadło. Jedynym kryterium jest to, kto je wydał. W polityce przestaliśmy być już wyborcami – staliśmy się kibicami. Zawsze za swoją drużyną, z usprawiedliwieniem każdej wpadki i brakiem usprawiedliwienia dla przeciwnika. Ta polaryzacja prowadząca do zaślepienia przeniosła się do sądownictwa, gdzie prawidłowe orzeczenie trzeba wyeliminować ze względu na przekonania o braków określonych przymiotów sędziego. Wyrok i jego uzasadnienie, choćby najmądrzejsze i najtrafniejsze, stają się nieistotne.