Nie chodzi o militaria, bo od tego jest NATO, ale o przeciwstawienie się pokusom autorytaryzmu. Tymczasem powinniśmy pamiętać, że taki sojusz już powstał 21 lat temu, a pierwsze spotkanie na szczeblu ministrów spraw zagranicznych około 100 państw miał w Warszawie 25–27 czerwca 2000 roku. Jako ambasador w Manili uczestniczyłem w delikatnej misji ominięcia prezydenta Filipin autokraty Josepha Estrady, a zaproszenia jego zastępczyni.
Tutaj niestety wkracza niesłuszność. Inicjatorami byli kończący kadencję prezydent USA Bill Clinton, sekretarz stanu Madeleine Albright i ówczesny nasz minister Bronisław Geremek. Kto dziś ich pamięta? A przecież uchwalona wtedy Deklaracja Warszawska miała być drogowskazem ku światu demokratycznemu i szanującemu prawa człowieka. Nastał jednak prezydent George Bush młodszy, który wierzył, że demokrację można ustanowić zbrojną inwazją, w czym utwierdziły go porwane samoloty uderzające w World Trade Center. Jakie to przyniosło skutki, nie tylko dla zaatakowanych Afganistanu i Iraku, ale samej Ameryki, wiemy aż nadto dotkliwie, bo w inwazjach braliśmy dobrowolny udział.
Mimo hałasu wybuchających bomb Wspólnota Demokracji wciąż odbywała konferencje. Święciła nawet w Krakowie swoje dziesięciolecie, kiedy polskim ministrem był jakże niesłuszny Radosław Sikorski, ale zapomnienie i przekształcenie w jeszcze jedną ONZ-owską agendę – zajmującą się typowo ONZ-owską gadaniną, z której nic nie wynika – było nieuchronne. Zresztą, gdyby dziś powstawała taka wspólnota państw demokratycznych, na pewno nie zostalibyśmy tam przyjęci, więc lepiej, że nie zawraca nikomu głowy i jest tylko okazją do przejażdżek MSZ-owskich urzędasów i wygłaszania przemówień przez ozdoby tego zacnego grona, które władają pięcioma językami, ale w żadnym nie mają nic do powiedzenia.
A przecież chodzi o jedną z najważniejszych być może spraw w świecie: o przyszłość i trwanie zachodniej cywilizacji, której demokracja jest istotnym i niezbywalnym sednem.