Roman Kuźniar: 100 dni Donalda Trumpa – imperializm bez misji

Niektórzy styl drugiej prezydentury Donalda Trumpa porównują do permanentnej klownady. Jednak przecież spoza bizarnych happeningów głównego aktora po jej pierwszych 100 dniach prześwituje wyraźnie jej polityczna istota.

Publikacja: 29.04.2025 04:53

Trumpa nie interesuje bezpieczeństwo innych (z wyjątkiem Izraela) czy bezpieczeństwo międzynarodowe.

Trumpa nie interesuje bezpieczeństwo innych (z wyjątkiem Izraela) czy bezpieczeństwo międzynarodowe. On wie, że Ameryce w tej chwili nikt nie jest w stanie zagrozić. A reszta świata niech sama się martwi o bezpieczeństwo własne, regionalne czy globalne.

Foto: REUTERS/Nathan Howard

Istotę tej prezydentury można dostrzec tym pewniej, że uwerturą do niej była pierwsza kadencja Donalda Trumpa. Wtedy jednak jego swobodę krępowała stosunkowo profesjonalna administracja. Trump wyciągnął z tego wnioski i tym razem udało mu się już na początku skutecznie wyłączyć hamulce i bezpieczniki. Dzięki temu tym razem mógł zacząć szybko wcielać w życie swe polityczne instynkty. W krótkim tekście jest miejsce na wskazanie tylko kilku z nich.

Co charakteryzuje drugą kadencję Donalda Trumpa?

Po pierwsze, podręcznikowy imperializm. To określenie może wydać się nieprawdopodobne, bo o imperializmie nauczyliśmy się już myśleć w czasie przeszłym, ale tak właśnie jest. Polityka Trumpa jest imperializmem z definicji Johna Hobsona z 1902 roku. Chodzi o sytuację, w której koła finansowo-przemysłowe mocarstwa zaprzęgają swój rząd i politykę państwa do ekspansji dającej dostęp do tanich surowców i łatwych rynków zbytu. Mają być stosowane instrumenty dyplomatyczne i wojskowe, choć niekoniecznie wojna, wystarczy nacisk. Motywem tej polityki jest zwiększenie zysku tych najbogatszych.

Czytaj więcej

100 szalonych dni rządów Donalda Trumpa. Obiecał dobrobyt. Co czują Amerykanie?

Przy czym Trump i jego ekipa twórczo rozwinęli Hobsona. W klasycznym imperializmie kapitaliści posługiwali się polityką, to znaczy klasą polityczną. U Trumpa kapitaliści zastąpili rząd, sami go tworzą, polityków więc nie potrzebują, chyba że jako dekorację, bo tym stał się Kongres USA dzięki zwasalizowaniu przez Trumpa Partii Republikańskiej. Zobaczymy, czy Trump do definicji Hobsona doda jej rozwinięcie przez Lenina, czyli wojnę. U Lenina imperializm to kapitalizm, który nie może żyć bez wojny.

Jest wszakże istotna różnica między imperializmem Trumpa a Hobsona, czyli tym z przełomu XIX i XX wieku. Imperializm historyczny miał również pewną szerszą ambicję, wręcz misję cywilizacyjną. Owszem, dyskusyjną, ale bezsporną. Widzimy ją w wierszu Rudyarda Kiplinga „Brzemię białego człowieka”. Czyli oprócz dostępu do surowców i rynków zbytu (wyzysku obcych ludów) to także pewna idea, religia, oświata, prawo. U Trumpa i jego ekipy niczego z tego nie ma, został tylko pazerny zysk. Należy się nam, bo jesteśmy najsilniejsi i nikomu z tego tytułu nic nie jesteśmy winni. Żadnego zobowiązania z tytułu przywileju, jakim jest siła i już osiągnięte bogactwo.

Donalda Trumpa nie interesuje globalne przywództwo Ameryki, tylko jej bogactwo na koszt innych

Wyrazem tego pazernego imperializmu prezydentury Trumpa jest jej toporny merkantylizm, czyli wojna celna z całym światem. Cła są traktowane jako sankcje, zastępują leninowską wojnę. Cła, jak podkreśla Trump, mają uczynić Amerykę „znowu bogatą”. Przypomnijmy, chodzi o już najbogatszy kraj świata, z najwyższym (z wyjątkiem państw małych, jak Luksemburg) dochodem per capita na świecie. Tyle że w USA, dzięki takim jak Trump, ten dochód jest rozłożony skrajnie nierównomiernie. To jak w imperializmie: najbogatsi nie poczuwają się w obowiązku dzielenia swym dochodem z biednymi, którzy notabene na nich głosowali. Głosowali, bo kapitaliści, tacy jak Elon Musk czy Jeff Bezos, pomogli Trumpowi wyprać im mózgi przy pomocy big techów w sferze mediów, ironicznie zwanych społecznościowymi, w istocie antyspołecznych.

100 dni prezydentury Donalda Trumpa: zasady i wartości

Po drugie, imperializm Ameryki Trumpa łączy się z tym, co w szkole realistycznej określa się jako tzw. power politics (polityka siły). Nie mylić z Realpolitik. Jeśli już porównania tego rodzaju, to chodzi raczej o Machtpolitik. To przede wszystkim skrajny egoizm w polityce zagranicznej i unilateralizm, podwyższone znaczenie czynnika nagiej siły (jeśli jeszcze nie wojny, to z pewnością zbrojeń, zastraszania, budowy stref wpływów) oraz lekceważenie lub pogarda dla tzw. dóbr wspólnych, czyli choćby ochrony klimatu i środowiska naturalnego, solidarności wobec klęsk humanitarnych i żywiołowych czy masowych naruszeń praw człowieka. Niczego takiego tu nie ma. Bo power politics Trumpa pozbawiona jest wszelkich zasad i wartości.

Dla Trumpa i jego ludzi jedyną wartością są wielkie pieniądze. On sam powiada, że jego ulubionym słowem jest „bogactwo”. Jego polityki nie należy jednak mylić z koncertem mocarstw. Klasyczny koncert mocarstw dbał przecież również o pokój i stabilność. Trumpa to nie interesuje, bo to by oznaczało jakieś zobowiązania, a on ich ani nie zaciąga, ani nie myśli dotrzymywać. Przypomnijmy, że pierwsza w czasach nowożytnych power politics w połączeniu z imperializmem zakończyła się I wojną światową.

Czytaj więcej

Donald Trump uważa, że Wołodymyr Zełenski jest gotów oddać Krym

Jedno i drugie widzimy w podejściu Trumpa i jego administracji (traktowanej przezeń jak swoją służbę) do świata zewnętrznego. Bardzo szybko nowy-stary prezydent Stanów Zjednoczonych ujawnił swój apetyt na Kanadę, o której zaczął mówić jak o kolejnym stanie USA, oraz na Grenlandię, której aneksję zdążył już kilkakrotnie zapowiedzieć. W jednym i drugim przypadku chodzi o dostęp do surowców naturalnych tych krajów. Za cenny i łatwy kąsek w tej kategorii uznał Ukrainę. To podręcznikowe przykłady imperializmu. W odniesieniu do Ukrainy objawiło się też trochę instynktu hieny, bo przecież ten kraj ostatkiem sił broni się przed agresją Rosji, więc Trump uznał, że odda swoje surowce naturalne amerykańskim korporacjom niemal za darmo. Idzie to w parze z pogardą dla prawa i instytucji wielostronnych, których Trump szczerze nie cierpi. Dotyczy to zwłaszcza ONZ, ale też UE czy NATO. Zdecydowanie woli „ustawki” dwustronne, bo wtedy wie, że może przeforsować swoje interesy (z wyjątkiem Chin). Trzeba jednak docenić, że w jego polityce nie ma miejsca na większą wojnę. Nierozważny wyjątek może zrobić dla Iranu, co byłoby katastrofą większą niż agresja USA na Irak w 2003 roku.

Donalda Trumpa nie interesuje globalne przywództwo USA

Po trzecie, Trumpa nie interesuje bezpieczeństwo innych (z wyjątkiem Izraela) czy bezpieczeństwo międzynarodowe. On wie, że Ameryce w tej chwili nikt nie jest w stanie zagrozić. A reszta świata niech sama się martwi o bezpieczeństwo własne, regionalne czy globalne. Niektórzy, na przykład państwa NATO, mogą spróbować je u niego kupić. NATO dla niego nie jest sojuszem, a już zwłaszcza sojuszem opartym na wspólnie wyznawanych wartościach (art. 2 traktatu) czy opartą na fundamencie kulturowym geopolityczną wizją strefy euroatlantyckiej. To nie jego bajka.

Stany Zjednoczone Trump widzi w tym układzie jak firmę ochroniarską, ale z ograniczoną odpowiedzialnością. Można zapłacić, ale nadal nie być pewnym gwarancji bezpieczeństwa. Wszyscy widzieliśmy, jak krzyczał w Białym Domu do Zełenskiego: „Podpisz!” (umowę o dostępie USA do zasobów mineralnych Ukrainy), ale na prośbę prezydenta Ukrainy, aby wiązało się to z jakąś formą gwarancji bezpieczeństwa dla jego kraju, gniewnie odpowiadał, że bezpieczeństwo go nie interesuje. W starciu z pazernym kapitalistą Zełenski okazał się mężem stanu pilnującym żywotnych interesów swego państwa. Bo tzw. podejście biznesowe nie nadaje się do stosunków międzynarodowych, zwłaszcza w sferze bezpieczeństwa.

Jednak nie dla Trumpa. On nawet nową, lepszą dla Ukrainy, wersję porozumienia w tej sprawie traktuje jako zapłatę za pomoc USA w obronie przed agresją Rosji. A przecież Stany Zjednoczone były zobowiązane do obrony ukraińskiej integralności terytorialnej i suwerenności. Chodzi porozumienie budapeszteńskie z 1994 roku, na mocy którego pod naciskiem Waszyngtonu Kijów przekazał Rosji znajdującą się na terytorium Ukrainy broń nuklearną.

100 dni Trumpa powinno wyzwalać w Europie nie tylko świadomość stawki, ale i determinację, aby wspólnie z Unią bronić dorobku ostatnich dekad 

To pokazuje, że zobowiązania podjęte przez Stany Zjednoczone są dla Trumpa bez znaczenia. Jak zachowa się obecny gospodarz Białego Domu w razie sytuacji z art. 5 traktatu waszyngtońskiego w odniesieniu do któregoś z sojuszników? Zwłaszcza jeśli najchętniej by wyszedł z sojuszu i już teraz nie chce ponosić żadnych kosztów jego funkcjonowania. Jedyne, co go w NATO interesuje, to zakupy broni jego członków w Stanach Zjednoczonych, stąd nacisk Trumpa na wzrost nakładów na zbrojenia, których realizacją zajmą się amerykańskie koncerny.

Pamiętajmy, troska o bezpieczeństwo innych i polityka, która to uwzględnia, są cechami przywództwa. Ale Trumpa nie interesuje przywództwo Ameryki, tylko jej bogactwo na koszt innych. Jego stosunek do zobowiązań symbolicznie ilustrowała scena z ONZ w lutym, gdzie delegacja USA dostała polecenie, aby głosować przeciwko rezolucji w sprawie agresji Rosji przeciwko Ukrainie. I Amerykanie głosowali wtedy wspólnie z takim państwami, jak Rosja, Białoruś, Chiny, Korea Północna. Pamiętam zdjęcie z tego głosowania. Twarze członków delegacji USA wyglądały jak z obrazu Goi – wyrażały dramat. Mieli świadomość zdrady.

Za sprawą Donalda Trumpa Zachodu de facto już nie ma. A NATO?

Arogancja, pazerność, pogarda dla wartości i zasad, lekceważenie sojuszników – to przepis na porażkę pomimo przewagi potencjału gospodarczego i militarnego. Nawet Pekin i Moskwa wiedzą, że warto mieć sojuszników. Dlatego trzymają się razem mocniej, niż administracja Trumpa chce się trzymać z Europą. I dlatego też zamiast niedorzecznego „odwróconego Nixona” mamy odwróconego Trumpa – odwróconego przez Moskwę od Zachodu.

To porażka nie tylko Ameryki, ale całego Zachodu, którego za sprawą Trumpa de facto już nie ma. Zupełnie jak z sojuszem atlantyckim – de iure jeszcze jest, ale de facto… lepiej nie myśleć, choć tak długo, jak to możliwe; lepiej udawać, że jeszcze jest, zachowywać się, jak gdyby istniał. I jednocześnie pracować nad skuteczną formułą zastępczą na czas, gdyby miało go nie być albo gdyby miał być, ale już bez USA. Wprawdzie Związek Sowiecki nie mógł istnieć bez Rosji, ale można sobie wyobrazić NATO bez Stanów Zjednoczonych.

Czytaj więcej

Rubio tłumaczy, dlaczego Trump nie nałożył sankcji na Rosję. „Kolejne lata wojny”

Nie jest łatwo formułować wnioski dla Polski i Europy w świetle tak głębokiej, radykalnej, nie do końca oczekiwanej, a przy tym błyskawicznej zmiany polityki zagranicznej i bezpieczeństwa USA. Problem jest tym poważniejszy, że o ile w pierwszej kadencji Trump był jedynie przyjacielem autokratów, o tyle dziś dąży do uczynienia Ameryki państwem autokratycznym. Jednak nie oznacza to – jak sugerują nam domorośli realiści – potrzeby pójścia Polski w stronę power politics, to znaczy przyjęcia jej logiki, wejścia na ring, w którym już znajdują się Trump, Putin czy Xi Jinping. W takich zawodach w pojedynkę jesteśmy bez szans. Owszem, to nie Putin, lecz Trump wbił ostatni gwóźdź do trumny liberalnego porządku w skali globalnej. Ale ten porządek może się obronić w Europie – i to jest szansa dla Polski. Nawet nie tylko szansa, ale i obowiązek polityki, która ma go chronić.

Europa ma atuty, brakuje jej jednak nierzadko politycznego rozumu

Przypomnijmy, porządek wersalski upadł nie tyle z powodu polityki Niemiec czy Włoch, ale dlatego że został zdradzony przez Francję i Wielką Brytanię, przez krótkowzroczność i egoizm ich polityki. Nie ma powodu, aby – jak chcą niektórzy – zapominać o prawach człowieka i demokracji w polityce zagranicznej. USA i państwa zachodnie w czasach zimnej wojny trzymały wysoko gardę wobec bloku komunistycznego, ale równolegle głosiły zgodną z aspiracjami narodów bloku ideę praw człowieka i demokratycznego samostanowienia. To właśnie pomogło Zachodowi zwyciężyć.

Trump i Putin nie będą ani wiecznie rządzić, ani tym bardziej wiecznie żyć. Dalece nie wszystkie państwa na świecie opowiadają się za powrotem do power politics. Znacznie więcej (albo wystarczająco dużo), z Indiami na czele, pragnie utrzymania tzw. rules based order. Dlatego potrzebna jest silna zjednoczona Europa. Racją stanu Polski w tych trudnych czasach jest stać przy wartościach i zasadach oraz aktywnie – naprawdę, a nie tylko retorycznie, jak to jest teraz – uczestniczyć w budowie silnej i zwartej Europy: od reindustrializacji, przez zdolności obronne po jej uzbrojenie moralne (o czym niedawno pisałem na łamach „Rzeczpospolitej”).

Czytaj więcej

Roman Kuźniar: Europa potrzebuje moralnego uzbrojenia

Europa ma wszystkie atuty, aby obronić się przed próbami militarnego zastraszania przez Rosję (na otwartą wojnę z Europą Rosji nie stać ani się do niej nie szykuje) oraz przed zastraszaniem w sferze handlu przez Amerykę Trumpa. Brakuje jej jednak nierzadko politycznego rozumu. A na ten rozum Europy powinny się składać trzy czynniki: europejski patriotyzm, polityczna wola, instytucjonalna zdolność do szybkiego podejmowania stanowczych, niekiedy trudnych, lecz koniecznych decyzji.

Tego niestety nie widać w polityce naszego rządu. Premier Donald Tusk wyraźnie preferuje kunktatorstwo (jak w podejściu do ubezpieczania przyszłego rozejmu w wojnie rosyjsko-ukraińskiej) lub wchodzenie w buty Gomułki i Kaczyńskiego, gdy mówi o nacjonalizmie gospodarczym. Nie wzmacnia to pozycji Europy, ale też nie służy pozycji Polski.

Przypomnijmy, właśnie dzięki globalizacji (bynajmniej nie „naiwnej”) i liberalnemu porządkowi Polska rozwijała się w ciągu ostatnich 35 lat tak szybko i wszechstronnie jak nigdy od czasów koronacji Bolesława Chrobrego. A to wszystko dzięki związkom ze zjednoczoną Europą. Należy się jej od nas więcej niż rola Stefka Burczymuchy. Trzeba też odważniej stawiać czoło antyeuropejskiej dywersji ze strony nierozumnej opozycji, która usilnie pracuje nad tym, by Polska znalazła się w sytuacji z drugiej połowy XVIII wieku. Jest czego bronić. 100 dni Trumpa powinno wyzwalać nie tylko świadomość stawki, ale i determinację, aby wspólnie z Unią bronić dorobku ostatnich dekad – tego w Polsce i tego na kontynencie europejskim.

Autor

Prof. Roman Kuźniar

Politolog, dyplomata. Były doradca ds. międzynarodowych prezydenta Bronisława Komorowskiego (2010–2015)

Istotę tej prezydentury można dostrzec tym pewniej, że uwerturą do niej była pierwsza kadencja Donalda Trumpa. Wtedy jednak jego swobodę krępowała stosunkowo profesjonalna administracja. Trump wyciągnął z tego wnioski i tym razem udało mu się już na początku skutecznie wyłączyć hamulce i bezpieczniki. Dzięki temu tym razem mógł zacząć szybko wcielać w życie swe polityczne instynkty. W krótkim tekście jest miejsce na wskazanie tylko kilku z nich.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Weekend straconych szans – PiS przejmuje inicjatywę w kampanii prezydenckiej?
felietony
Marek A. Cichocki: Upadek Klausa Schwaba z Davos odkrywa prawdę o zachodnim liberalizmie
Publicystyka
Koniec kampanii wyborczej na kółkach? Dlaczego autobusy stoją w tym roku w garażach
analizy
Jędrzej Bielecki: Radosław Sikorski nie ma już złudzeń w sprawie Donalda Trumpa
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Publicystyka
Marek Migalski: Rafał Trzaskowski, czyli zmienny jak prezydent