Od chwili wybuchu kryzysu pandemicznego mamy bardzo dziwną sytuację. PKB najpierw potężnie spada, teraz się podnosi, ale jakby bez przekonania, bo prawdopodobnie nadal w dołku są inwestycje. Dług publiczny wzrasta o setki miliardów złotych. Inflacja z miesiąca na miesiąc przyspiesza, a co gorsza, wraz z nią podnoszą się oczekiwania inflacyjne. Rząd wchodzi w kolejne spory z instytucjami Unii Europejskiej.
Czytaj więcej
Podwyżki stóp procentowych przez RPP nie zapobiegły słabości waluty. To utrudnia walkę z inflacją.
A tymczasem złoty ma się całkiem dobrze. „Silne osłabienie", o którym lubią teraz mówić bankowi ekonomiści? Od lutego 2020, kiedy wybuchła pandemia, kurs złotego osłabił się o 8 proc. wobec euro i 4 proc. wobec dolara. Niby niemało, ale warto sobie przypomnieć, że w ciągu pół roku od chwili wybuchu wielkiego kryzysu finansowego jesienią 2008 r. złoty stracił ponad 40 proc. wobec euro i 60 proc. wobec dolara. Dane z ostatniego miesiąca rzeczywiście pokazują osłabienie złotego... o 1 proc. wobec euro i 4 proc. wobec dolara. W dodatku podobnie traciły również inne waluty z rynków wschodzących, więc zawirowanie ma charakter globalny, a nie związany z sytuacją w Polsce.
Czy to znaczy, że złotemu nic nie zagraża? Niekoniecznie. Podejrzewam, że wciąż mamy raczej nadal do czynienia z ciszą przed burzą, która nieubłaganie nadciąga. Na poważne osłabienie złotego wpływ może mieć kilka czynników, w dodatku nakładających się na siebie.
Po pierwsze, wyraźnemu osłabieniu uległy instytucje odpowiedzialne za prowadzenie polityki pieniężnej. Chyba nikt nie ma wątpliwości (być może z wyjątkiem sypiącego na Twitterze żartami Departamentu Komunikacji NBP), że w kraju niebezpiecznie narastają oczekiwania inflacyjne, co może prowadzić do trwale podwyższonego poziomu inflacji. A trwale wyższa inflacja, przy pasywności polityki pieniężnej, oznacza coraz słabszego złotego.