Prawie 15 lat temu na tunezyjskiej prowincji, z dala od turystycznych kurortów nad Morzem Śródziemnym, zrodził się bunt, który dał początek rewolucjom w wielu krajach arabskich. Najpierw, w grudniu 2010 roku, niezauważany, po kilkunastu dniach rozlał się po całej Tunezji. Ponad miesiąc później upadł dyktator Zin al-Abidin Ben Ali, a wielkie protesty rozlały się po Egipcie, Libii, Jemenie, Bahrajnie, Syrii i innych krajach.
Wtedy zaczęło się w tunezyjskim mieście Sidi Bu Zajd, gdzie podpalił się obwoźny sprzedawca warzyw i owoców, upokorzony i pełen rozpaczy Mohamed Buazizi. Z losem Buaziziego utożsamiły się tysiące młodych ludzi, którzy, mimo wykształcenia, nie mogli znaleźć pracy pozwalającej na godne życie. Do protestów ruszyli i inni zmęczeni dyktaturą, nie bacząc na opór policji i służb.
Pod koniec stycznia 2011 roku Tunezja zaczęła nowy etap, już bez dyktatora. Przez kilka lat uchodziła za wzór arabskiej demokracji, pluralizmu, wolności słowa. To się jednak skończyło, korupcja, nepotyzm nie zniknęły, frustracja powróciła. Wykorzystał ją Kais Saied, który na fali niezadowolenia został w 2019 roku prezydentem. I szybko zaczął przejmować coraz więcej władzy, łącznie z sądowniczą, przerodził się w nowego dyktatora.
Czytaj więcej
Kais Saied pozbył się rywali i wygrał ponownie wybory prezydenckie w Tunezji. Wcześniej zasłużył...
Przeciwników od dawna zamyka do więzień. Ale nigdy w takiej skali, jak to się stało w ostatnią sobotę. Wtedy wyroki wieloletniego pozbawienia wolności dla kilkudziesięciu opozycjonistów ogłosił sąd w stolicy, Tunisie. O tym będzie jeszcze mowa.