Po trzecie, banki muszą zarabiać na pozyskanych depozytach od osób fizycznych i prawnych. Czynią to albo lokując środki w różnego rodzaju inwestycjach, np. w bezpieczne „rządowe papiery”, które dają im niski, acz raczej pewny zysk, albo też udzielając pożyczek lub kredytów osobom fizycznym lub prawnym. Muszą dochować zawsze staranności w upewnieniu się, że środki pieniężne oddane takim osobom powrócą do nich, bo gdyby tak się nie stało, poniosą stratę.
Po czwarte, banki nie mają dowolności w lokowaniu „naszych” środków (tj. depozytów). Nie mogą założyć np. hodowli dżdżownic, choć mogą słyszeć, że jest ona bardzo dochodowa. To lokowanie podlega bowiem ścisłej kontroli ze strony państwa (kontrola jest wykonywana przez państwową Komisję Nadzoru Finansowego – KNF), które może od nich żądać wglądu we wszystkie transakcje, a co więcej – może nakładać na nie różne obowiązki, np. przeciwdziałania finansowania terroryzmu i praniu brudnych pieniędzy.
Po piąte, banki mogą wykonywać i wykonują bezpłatnie usługi dla państwa i społeczeństwa . W Polsce tego nie doceniamy, a przecież nasza identyfikacja w coraz szerszym zakresie czynności urzędniczych wykonywana jest za pośrednictwem banków. Dzięki temu nie musimy się stawiać osobiście w urzędzie (czas to pieniądz!), bo możemy daną czynność wykonać online. Czy państwo i my, obywatele, płacimy za tego rodzaju usługi bankowe? A one kosztują i koszt ten ponoszą banki.
Po szóste, banki muszą mieć własną miarę wyliczania kosztu pozyskania środków pieniężnych dla prowadzenia swojej działalności. Co więcej, koszt ten musi być możliwy do zaobserwowania na tych samych zasadach przez długi czas, albowiem umowy zawierane z bankami – np. o kredyt hipoteczny – są zazwyczaj długoterminowe. Nie może to być określona stawka procentowa banku centralnego (w przypadku Polski byłaby to stopa referencyjna NBP), ponieważ wówczas ani klienci banków – osoby fizyczne, ani firmy nie byłyby potrzebne bankom jako ci, którzy składają u nich swoje środki jako depozytariusze. Banki po prostu pożyczałyby od banku centralnego pieniądze i dzięki tak pozyskanym środkom udzielałyby kredytów. My zaś – osoby fizyczne – powrócilibyśmy do sakiewek, w których przechowywalibyśmy nasze nadwyżki pieniężne.
Po siódme, w całym cywilizowanym świecie umówiliśmy się, że musimy wyliczać w jakiś sposób koszt pozyskania środków przez dany bank i musi być to sposób ujednolicony, bo inaczej pożyczkobiorca/kredytobiorca dostałby bólu głowy, biegając od jednego do drugiego banku, by porównać oferty. Teoretycznie możemy sobie wyobrazić, że konsument szedłby od banku do banku, a te pokazywałyby mu po kolei wyliczenia, że koszt pozyskania przez nie środków pieniężnych wygląda tak a tak, a sposób pozyskiwania środków – tak a tak. Konsument wówczas wiedziałby, w jaki sposób będzie wyliczana dla niego stopa oprocentowania kredytu w każdym banku. Ale ile by się nabiegał! Ale co, jeśli bank zmieni w przyszłości sposób pozyskiwania środków i konsument będzie skarżył się, że ten sposób nie jest dla niego korzystny, ponieważ gdyby czynił inaczej, to koszt oprocentowania kredytu byłby niższy?
Po ósme, w cywilizowanym świecie umówiliśmy się, że jedynym sposobem na uniknięcie powyższego problemu będzie odwołanie się do miary kosztu pozyskania pieniądza na tzw. rynku międzybankowym. Na tym rynku działają wyłącznie banki i to one również w zależności od potrzeby mogą pożyczać sobie pieniądze. W przypadku Polski mamy powiązane ze sobą dwie stopy: WIBOR (ile chcę za przyjęcie moich pieniędzy u ciebie) oraz WIBID (ile zapłacę ci za przyjęcie twoich pieniędzy u siebie). Tak jak na wszystkich rynkach finansowych, tak i w Polsce odwołujemy się do miary, która obliczana jest na podstawie danych pochodzących od reprezentatywnej próbki banków poprzez podmiot zewnętrzny, którym w Polsce jest GPW Benchmark, spółka zależna Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie. Ponownie należy przypomnieć, że spółka ta nadzorowana jest przez KNF – zresztą w świetle unijnych standardów.