Czyżby musiał wydarzyć się Dzień Wyzwolenia Ameryki w wydaniu Donalda Trumpa, by polski lider Donald Tusk też ogłosił, że nie wstydzi się nacjonalizmu gospodarczego? Byłoby to więcej niż paradoks, można wręcz powiedzieć, że fundamentalny błąd, gdybyśmy poszli tą samą ścieżką, co lokator Białego Domu. Szczęśliwie nie jest to możliwe. Nie ta skala gospodarki, nie ta jej charakterystyka, nie te wyzwania czy problemy. Dlatego wolę hasło Polska First (choć to nie po polsku) niż jakiekolwiek odniesienia do nacjonalizmu. Bo z nim zawsze wiąże się jakaś systemowa deformacja.
W gospodarczym nacjonalizmie specjalizował się PiS
Kiedy słyszę „nacjonalizm” w gospodarce, dostaję gęsiej skórki, bo wracają w pamięci czasy PiS. Ale nawet oni, choć stworzyli w gospodarce system masywnego nacjonalizmu, nie wciągnęli tego słowa do arsenału propagandy. Woleli posługiwać się eufemistycznymi synonimiami: Polska Wielki Projekt, „narodowe czempiony” czy Polski Ład. Lepiej to jakoś brzmiało, choć istota tych projektów była na wskroś „nacjonalistyczna”.
Czytaj więcej
Jeśli to, co premier Donald Tusk powiedział o repolonizacji gospodarki, uznać za przeciwieństwo p...
Preferowano spółki publiczne, karmiono się megalomanią, duszono małe i średnie firmy, destabilizowano otoczenie gospodarki (sądy, podatki), czego skutkiem była niechęć polskich firm do inwestowania. A co do inwestycji z zewnątrz, w małym stopniu przywiązywano wagę do offsetu; widać to czytelnie przy zakupach z dziedziny obronności. Takiego „nacjonalizmu” gospodarczego Polska nie potrzebuje, nawet, a może zwłaszcza w wydaniu Donalda Tuska. A jeśli już czegoś potrzeba, to internacjonalizmu: zagranicznych inwestycji w kraju, wspierania polskich firm poza krajem, rozwijania eksportu czy wzmocnienia polskiego rynku pracy poprzez import fachowców. To dla ludzi mających pojęcie o gospodarce oczywiste oczywistości.