Jest książką wyłącznie dla Polaków potrafiących czytać ze zrozumieniem, którzy mają poczucie humoru. A ci, jak wiadomo, stanowią w Polsce jedną z najmniej licznych mniejszości. Może nawet, jak podejrzewam, najmniej liczną.
Igorowi Zalewskiemu nie trzeba przypominać o tym, jak niewielu ma potencjalnych odbiorców. W pomieszczonym w tym zbiorze felietonie zatytułowanym „Ironiści i daltoniści” napisał przecież: „Otóż utrzymujemy się w przekonaniu, że jesteśmy – jako naród – przezabawni.
Z góry patrzymy na drętwych Niemców czy innych Belgów. Tyle że chyba mylimy humor z fantazją. (...) Z humorem jest [u nas] gorzej. (...) Humor w naszym wydaniu ma swoje miejsce i swój czas. (...) Humor w Polsce więziony jest w kawałach i innych dowcipasach. Jeśli coś jest mądre, a jednocześnie zabawne, zaczynamy się gubić i nie bardzo rozróżniamy kolory”. A może raczej kolorki.
Zebrane w „Ogólnej teorii wszystkiego” felietony to uczta właśnie dla tych, którzy znajdują przyjemność w „niegubieniu się”, czyli „rozróżnianiu kolorków”. To uczta nie dla miłośników twardych kawałów z HBO, lecz miękkiego poczucia humoru rodem z „Latającego cyrku” Monty Pythona albo raczej z filmów Stanisława Barei.
Zalewski w III RP, właśnie jak Bareja w PRL, z mistrzowskim wyczuciem odmalowuje bowiem otaczający nas świat, metodycznie, z upodobaniem kompletując paradoksy, które się nań składają. Przysyła nam (by posłużyć się tytułami tylko kilku felietonów) „pocztówkę z krainy All Inclusive”, zdradza, kto był (jest) „Wachowskim IV Rzeczypospolitej”, wyjaśnia, dlaczego „PiS [jest] namiastką Realu Madryt”, rozważa, „czy opalenizna jest ekologiczna”, podaje receptę na to, „jak zostać nikim”, rozszyfrowuje, czym się różnią „kobiety z” od „kobiet bez”; kobiety z tipsami od kobiet bez tipsów. Ciekawe, jakie zdanie na przykład w tej ostatniej kwestii miałaby Patrycja Zalewska, gdyby Igor Zalewski urodził się dziewczynką, jak się spodziewano (o czym wiadomo z zamieszczonej na okładce informacji o autorze książki).