Poprzednik Zbigniewa Raua jeszcze w 2019 roku przekonał Rosję i 55 innych państw do powierzenia naszemu krajowi misji kierowania pracami wiedeńskiej organizacji, bo uważał, że to sposób na włączenie Polski do głównego nurtu polityki europejskiej i światowej. Podobnie jak organizacja w Warszawie konferencji bliskowschodniej czy bliska współpraca z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Niemiec Heiko Maasem.
Jednak latem 2020 roku Czaputowicz ogłosił na łamach „Rzeczpospolitej" swoją dymisję. MSZ został od tej pory mocno zmarginalizowany, a polityka zagraniczna ekipy Mateusza Morawieckiego stała się coraz bardziej radykalna. Skutek: zaplanowane od dwóch lat przewodnictwo Polski w OBWE przypada na moment głębokiego kryzysu w relacjach z Brukselą. Możliwości działania polskich władz osłabia też fakt, że przedmiotem sporu jest niezależność sądownictwa i szerzej praworządność, która teoretycznie jest podstawą powołanej w Helsinkach przed niemal 50 laty Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (wówczas KBWE). Polska od lat nie utrzymuje też praktycznie żadnych relacji z Rosją, a porozumienie z nowym niemieckim rządem jest skazane na porażkę, skoro Jarosław Kaczyński oskarża go o zamiar budowy „IV Rzeszy w Europie". To wszystko powoduje, że trudno nam będzie wywiązać się z roli skutecznego pośrednika.
Czytaj więcej
Polska odkryła instrument, który daje jej wpływ na kryzys ukraiński. Ale spór z Unią osłabia naszą wiarygodność.
Zrządzeniem losu polskie przewodnictwo przypada na czas, gdy OBWE ma szansę odegrać wyjątkowo istotną rolę. Rosja zgodziła się, aby stała się ona jedną z płaszczyzn negocjacji warunków, które pozwolą uniknąć inwazji na Ukrainę – to jedna z nielicznych struktur, gdzie Moskwa jest reprezentowana. Ale jeśli rokowania w Wiedniu utkną w miejscu, decyzje zapadną w poufnych rozmowach między USA i Rosją. Bardzo wysoką cenę może za to zapłacić nie tylko Ukraina, ale i cała Europa.