Pisanie o przyszłości, jaką nam niesie postęp technologiczny, to wbrew pozorom śliski temat. Ileż to już bowiem razy przekonywano, że postęp techniczny doprowadzi do postępu społecznego. Że czeka nas świetlana przyszłość, w której niemal wszyscy będą żyć w dobrobycie i pracować tylko dla przyjemności. Roboty miały wykonywać wszelkie ciężkie i niebezpieczne prace, nad ulicami miały śmigać latające samochody, pospolite choroby miały być całkiem wyeliminowane, a na Marsie miały powstawać pierwsze ludzkie kolonie.
No cóż, ten stan nie został jeszcze osiągnięty, ale powoli zmierzamy w tym kierunku. Badania nad sztuczną inteligencją prowadzone przez rządy i wielkie korporacje przynoszą intrygujące odkrycia. Roboty, automaty i algorytmy zaczynają wygryzać ludzi z pracy. A internet doprowadził do powstania nowych form działalności gospodarczej, których symbolem jest m.in. firma przewozowa Uber. Ekonomiści tworzą już prognozy mówiące, jak szybko proces automatyzacji zagrozi poszczególnym branżom i krajom. I tak np. według szacunków firmy PwC z 2017 r. istnieje ryzyko, że w ciągu najbliższych 15 lat z powodu automatyzacji zagrożone zniknięciem będzie 38 proc. etatów w USA, 35 proc. w Niemczech, 30 proc. w Wielkiej Brytanii i 21 proc. w Japonii.
– W następnej dekadzie roboty odbiorą ludziom połowę miejsc pracy – przewiduje Kai-Fu Lee, założyciel funduszu Sinovation Ventures i zarazem ceniony chiński ekspert ds. nowych technologii. Christopher Pissarides, zdobywca ekonomicznego Nobla w 2010 r., wykładowca London School of Economics, wskazuje, że automatyzacja już doprowadziła do zahamowania wzrostu płac na świecie. – Widzimy, jak odnoszący sukcesy przedsiębiorcy z branży technologicznej stają się bogatsi, a jednocześnie komputeryzacja i robotyzacja nic nie zrobiły dla ludzi z gorzej opłacanych zawodów, takich jak woźni i sprzątaczki. Trudno się więc spodziewać, by wynagrodzenia gorzej opłacanych rosły – mówi Pissarides. Ta wielka transformacja gospodarcza dopiero się zaczyna i trudno powiedzieć, dokąd nas zaprowadzi. Warto więc rozważyć wszystkie scenariusze, w tym te najbardziej pesymistyczne. Jeden z nich mówi, że robotyzacja pod względem społecznych cofnie rozwinięty świat do stosunków znanych z okresu Cesarstwa Rzymskiego.
Chleba i igrzysk
Każda wielka cywilizacja została zbudowana na niewolniczej sile roboczej – mówi w filmie „Blade Runner 2049" Niander Wallace, prezes Wallace Corporation, firmy produkującej replikantów, czyli androidów przypominających ludzi. Jego koncern jest największą potęgą tego świata. Wallace wszak zapewnia gospodarce replikancką siłę roboczą. Jego produkty zajmują tam wszelkiego rodzaju pozycje zawodowe – od asystentki prezesa (i zarazem specjalistki od „mokrej roboty"), poprzez policjantów patrolujących ulice po prostytutki. Ludzie albo zajmują tam wyższe stanowiska, albo gdzieś wegetują w wielkomiejskiej dżungli. Choć nikt wprost nie mówi, że oligarchowie oraz replikanci wygryźli z gospodarki klasę średnią oraz ludzi wykonujących słabiej opłacane zawody, obserwując świat „Blade Runnera", właśnie takie można odnieść wrażenie. Mroczna wizja przyszłości? Czy może jednak déja vu?
Coś podobnego ludzkość już przechodziła. Państwem, w którym niewolnicza siła robocza stanowiła filar gospodarki, było m.in. Cesarstwo Rzymskie. Niewolników zatrudniano wówczas masowo w latyfundiach należących do rzymskich potentatów. Pracowali na roli, w zakładach rzemieślniczych, przy wielkich projektach budowlanych, jako służący, nauczyciele, lekarze, gladiatorzy oraz świadczyli usługi seksualne. Amerykański, katolicki autor Michael E. Jones zauważył w swojej pracy „Jałowy pieniądz", że na dłuższą metę prowadziło to do degeneracji rzymskiej gospodarki. Potentaci stawali się coraz bogatsi i coraz bardziej dekadenccy. Ekonomicznie przegrywali drobni rolnicy (często potomkowie weteranów, którym Republika i Cesarstwo przydzielały ziemię za służbę na wojnach prowadzonych przez Rzym). Przyjęty model gospodarczy deprecjonował ludzką pracę. Była ona przecież domeną niewolników, a wolny Rzymianin nie chciał się zniżać do ich poziomu. Zresztą i tak miał małe szanse w konkurencji na rynku pracy, w sytuacji gdy stale napływała na niego siła robocza, której nie trzeba było płacić. Rosły więc nierówności majątkowe w Rzymie. Obok garstki potentatów istniała rzesza biednych obywateli, którym państwo zapewniało darmowy chleb oraz igrzyska.