Krok Benedykta XVI postrzegam osobiście jako cichą rewolucję w Kościele Powszechnym.
Pozornie nic się nie stało, gdyż w żaden sposób nie zostały naruszone zasady wiary ujęte w oficjalnym katechizmie. Ustąpienie z Urzędu odbyło się zgodnie z prawem kanonicznym. Papież-emeryt niewidocznie zamieszkał w Watykanie, konklawe zaś wybrało nowego Ojca Świętego, który przybrał imię Franciszek. Znów wszystko miało być tak jak dawniej...
Otóż nic już nie będzie tak jak dawniej – z kilku powodów.
Po pierwsze, Benedykt XVI przełamał sześćsetletnią Tradycję, która nakazuje papieżowi umrzeć w papieskim łóżku. Tradycja jako taka odgrywa w duszach i umysłach wszystkich ludzi rolę ogromną, większą czasem niż prawo pisane, papież zaś – przynajmniej dla katolików – jest w wielu dziedzinach najwyższym autorytetem. Jeśli zatem TAKI autorytet w ułamku sekundy zmienia TAKĄ Tradycję – musi to w umysłach wiernych spowodować istne trzęsienie myśli (lawiny pytań), których odleglejsze skutki są nie do przewidzenia.
Po drugie, swą suwerenną decyzją ("gromem z jasnego nieba") Jego Świątobliwość przypomniał rzeszom katolików, kim jest, a kim nie jest. Z niejakim elementarnym rozumowym wstydem czytałem i słyszałem wtedy w poważnych (wydawałoby się) miejscach medialnych, że natchnieni Duchem Świętym kardynałowie wybiorą wkrótce kolejnego następcę Chrystusa. Skoro tak mówią mądre głowy w telewizorze, to co ma myśleć wielomilionowy szary niedzielny wierny (a założę się, że i niejeden czytelnik niniejszego)? Tymczasem papież nie jest następcą Chrystusa, lecz następcą jego ucznia, człowieka o imieniu Piotr! Na wszelki wypadek przypomnę, że Jezus Chrystus jest Bogiem, który wieki temu przez 33 lata był również jednym z ludzi; tak przynajmniej głosi Kościół.