Niektórzy ludzie twierdzą, że ostatnia ucieczka inwestorów z rynków wschodzących jest najbardziej spektakularnym symptomem pryskania mitu o nieuchronnej konwergencji tych krajów.
Znany analityk i autor książek Ruchir Sharma, uważany przez magazyn „Foreign Policy" za jednego z tzw. „top global thinkers", ostrzega, że skończył się błogi okres, kiedy rynki wschodzące notowały stopy wzrostu gospodarczego wyraźnie wyższe niż rynki rozwinięte. Jego zdaniem tylko niektóre rynki wschodzące będą w stanie utrzymać proces nadganiania zamożnego świata. Inwestorzy to dostrzegli i przetasowują portfele, większą część swoich pieniędzy alokując w bardziej bezpiecznych i przewidywalnych krajach. Przyjmując tą narrację za słuszną, znajdujemy się w okresie, kiedy inwestorzy badają, które rynki w koszyku są ładnymi jabłkami, które można wybrać, a które zgniłymi, które należy raz na zawsze porzucić.
Dość naturalne jest, że śledząc globalne wydarzenia człowiek zadaje sobie pytanie, czy Polska zostanie zakwalifikowana jako jabłko ładne czy zgniłe. Jeżeli będziemy zakwalifikowani jako jabłko ładne, wówczas możemy liczyć na napływ zagranicznego kapitału, którego jako kraj o niskich oszczędnościach bardzo potrzebujemy. Ale czy możemy na to liczyć? Mamy na pewno kilka punktów słabych i kilka silnych – ja myślę, że te drugie są wciąż w lekkiej przewadze.
Słabością Polski jest na pewno wspomniany niski poziom oszczędności krajowych, który przekłada się na niską stopę inwestycji. W ostatnich 20 latach inwestowaliśmy średnio ok. 20 proc. dochodu krajowego, podczas gdy średnia dla krajów UE należących do grupy rynków wschodzących to 23,5 proc., a Słowacja i Czechy inwestowały ok. 26 proc. dochodu. Słabo wykorzystujemy również potencjał ludnościowy, konserwując ludność zamieszkującą obszary wiejskie w świecie oderwanym od konkurencji, innowacji i wiedzy. Dane Banku Światowego wskazują, że zupełnie wbrew trendom światowym nie rośnie u nas odsetek osób zamieszkujących miasta – od 20 lat odsetek ten w ogóle się nie zmienił, podczas gdy średnio w OECD wzrósł o 6 pkt proc., a średnio w UE o 4 pkt proc. Nie wiem na ile wiarygodne są te dane, ale wiele innych wskaźników pokazuje, że duża część ludności Polski żyje odizolowana od trendów modernizacyjnych.
Mamy jednak pewne silne strony, które moim zdaniem pozwalają wierzyć, że utrzymamy tempo wzrostu wyższe niż krajów rozwiniętych. Wiele osób może zachichotać, ale mamy całkiem nieźle funkcjonujące instytucje demokratyczne, co w długim okresie ma duży wpływ na tempo rozwoju (nie przypadkowo panice na rynkach walutowych dobrze oparły się rynki wschodzące Europy Środkowej). Nie jest tak, jakbyśmy sobie wymarzyli, ale demokracja funkcjonuje u nas lepiej niż w niektórych nowych krajach UE, w Turcji, Indiach, czy Ameryce Łacińskiej. Posiadamy również dość solidne i niezależne instytucje kontrolujące stabilność makroekonomiczną, takie jak bank centralny czy nadzór finansowy. Wreszcie, całkowite otwarcie na wymianę towarów oraz przepływy ludzi z Europą Zachodnią zapewnia nam niemierzalny dopływ innowacji i wiedzy, czego pozbawionych jest wiele innych rynków wschodzących. Na podstawie subiektywnych obserwacji jestem skłonny sądzić, że z innowacjami nie jest u nas tak źle, jak wskazują niektóre badania ankietowe.