Po spektaklu jedni artyści kłaniali się widzom, inni rozwiesili olbrzymi transparent: „Panie premierze, zostaw nam Dąbrowskiego”, co z loży rządowej musiała widzieć ministra kultury Hanna Wróblewska. W ten sposób prowadzona przez nią wymiana dyrektora Opery Narodowej zyskała nowy, nieco surrealistyczny wymiar.
„Simon Boccanegra” to udana premiera sezonu
Ta procedura toczy się w ekspresowym tempie, jakiego Opera Narodowa nie doznała od lat. Na dodatek w sezonie, w którym wszystkie premiery – „Czarna maska” Pendereckiego, baletowy „Peer Gynt” i kaszubska „Wòlô Bòskô” – przyjęto, co rzadkie, entuzjastycznie.
Dołączył do nich „Simon Boccanegra” Verdiego. Stwierdzenie, że to spektakl wybitny, jest na wyrost, ale z pewnością oryginalny, wręcz zaskakujący i pobudzający do myślenia. A co może najważniejsze, na wysokim poziomie muzycznym.
Czytaj więcej
Ogłoszony wreszcie konkurs na dyrektora Opery Narodowej rozpalił dyskusję o przedstawionych kandydatach i o tych, którzy nie znaleźli się na ministerialnej liście. Rozpoczął się też festiwal rozmaitych postulatów.
W muzyce zawarta jest przecież oś tej tragedii z niby szczęśliwym zakończeniem. Włoski dyrygent Fabio Biondi odczytał partyturę wbrew obiegowemu pojmowaniu Verdiego. Bardziej zróżnicował dynamikę, wydobył niedostrzegane drobne motywy, zadbał o koloryt i barwę dźwięku, bo „Simon Boccanegra” nie jest melodyjną katarynką. To opera dojrzałego Verdiego, w której dramatyzm jest zawarty i w śpiewie, i w grze orkiestry.