Dwie z trzech wydanych dotąd w Polsce powieści Rebeki Makkai mają dosyć szczególnego pecha. To książki dobre, ale muszą funkcjonować w cieniu prozy wybitnej, jaką jest powieść „Wierzyliśmy jak nikt” z 2018 roku.
Makkai i AIDS
Ta epicka opowieść o epidemii AIDS w Chicago w latach 80., społeczności gejowskiej, tolerancji i jej braku. Oprócz nieprzeciętnych walorów artystycznych jest dla polskiego czytelnika ciekawa od strony poznawczej. Makkai opisała to, z czego zamknięci w PRL zdawaliśmy sobie sprawę bardzo słabo. Potężne żniwo, jakie zbierał nowy wirus, przypominało trochę atmosferę bezradności pierwszych miesięcy covidu, z tą różnicą, że AIDS wtedy prawie zawsze oznaczało wtedy wyrok śmierci. Urodzona w 1978 roku Makkai dzięki tej nagradzanej i masowo nominowanej do najróżniejszych nagród książce weszła do elity amerykańskich twórców.
Od momentu publikacji polskiego przekładu „Wierzyliśmy jak nikt” ukazała się u nas jej najnowsza proza „Mam do pana kilka pytań”, kampusowa opowieść o wyjaśnianiu tajemnicy zbrodni sprzed lat. Teraz mamy debiut z 2011 roku „Nie ma przed czym uciekać” w przekładzie Rafała Lisowskiego. Obydwie książki są znacznie skromniejsze, pozbawione rozmachu i siły rażenia „Wierzyliśmy jak nikt”. Szczytowe jak dotychczas osiągniecie Makkai robi im zresztą niezasłużoną krzywdę, gdyż ciągle jest to niezła i intrygująca literatura.
„Nie ma przed czym uciekać” to szczególna proza drogi. Można by rzec, proza drogi bez powodu, nie ma żadnej istotnej przyczyny, żeby bohaterowie ruszali na przełaj Stanów Zjednoczonych. Poruszają się przecież w rzeczywistości, w której wszystko jest przeciętnie normalne i poukładane: miasteczko na amerykańskiej prowincji, życie społeczne bez większych zakłóceń i spokojna praca Lucy, dwudziestosześcioletniej narratorki sprawującej funkcję głównej bibliotekarki sekcji dziecięcej miejscowego księgozbioru.