Popołudnia z Iłłą

120 lat temu, 6 sierpnia 1892 roku, urodziła się poetka Kazimiera Iłłakowiczówna (zm. 1983)

Publikacja: 06.08.2012 01:01

Tablica pamiatkowa przed muzeum poetki w Poznaniu

Tablica pamiatkowa przed muzeum poetki w Poznaniu

Foto: Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0

Red

Wspomnienie Jerzego Korczaka o Kazimierze Iłłakowiczównie z archiwum tygodnika Plus Minus

We wczesnych latach sześćdziesiątych byłem przez parę sezonów kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Poznaniu i pilnie poszukiwałem dla tej sceny sensownej, w miarę możliwości prapremierowej sztuki współczesnego polskiego autora. I wtedy znany poznański teatrolog, doktor Jerzy Koller, powiedział, że Kazimiera Iłłakowiczówna miałaby, zdaje się, jakieś propozycje, tylko że trzeba ostrożnie i w sposób dyplomatyczny od niej to wydobyć. Trochę mnie to zmroziło: dlaczego ostrożnie, dlaczego dyplomatycznie? Kiedy spytałem o to Kollera, ten tylko pobłażliwie się uśmiechnął: "Zobaczy pan sam! ".

Z duszą na ramieniu, napięty i stremowany stanąłem przed drzwiami poetki. W ten sposób trafiłem do jej tylekroć już opisywanego, wspólnego mieszkania przy ulicy Gajowej, naprzeciwko tramwajowej zajezdni. Nie sądziłem wówczas, że przez lat ponad dwanaście będę tam częstym gościem.

1

Ta pierwsza wizyta utkwiła mi dobrze w pamięci. Prawie od razu powiedziałem, w jakim celu przyszedłem i z rezygnacją czekałem na jakąś niespodziankę, na coś, co mogło zwarzyć lub utrudnić rozmowę. Ale nic takiego nie następowało. Moja owiana legendą gospodyni nie próbowała nawet ukryć zadowolenia z propozycji wystawienia jej sztuki na poznańskiej scenie. Zastrzegła się jednak - co później podkreślała tak często - że prawie zawsze pisze w jakimś pozaliterackim celu. Nie czuje się ani profesjonalną poetką, ani tym bardziej autorką sceniczną. Z zawodu jest emerytowaną urzędniczką MSZ-tu i nauczycielką języków obcych.

W tym oświadczeniu nie było żadnej kokieterii ani chęci epatowania oryginalnością, ale tak czy owak moje zdziwienie musiałem opanować. W późniejszym okresie, gdy poznałem ją lepiej, przekonałem się, że cała jej niepospolita osobowość składała się z najrozmaitszych dziwactw i nieoczekiwanych reakcji.

"Ziemia rozdarta" - bo taki tytuł nosił wręczony mi maszynopis - jest dramatem osnutym wokół postaci biskupa wrocławskiego Nankiera, który żył na przełomie dwunastego i trzynastego wieku. Był kanclerzem księstwa sieradzkiego, proboszczem kościoła Mariackiego w Krakowie, wreszcie biskupem krakowskim w latach 1320-1326. W tej roli miał zatargi z Władysławem Łokietkiem, który ponoć uzyskał u Stolicy Świętej przeniesienie Nankiera do Wrocławia, gdzie wakowało biskupstwo i gdzie zarówno papieżowi, jak i królowi dogodny był Polak.

Rzecz napisana została w konkretnym zamiarze: po to, aby wesprzeć starania o wyniesienie tego w ielce świątobliwego męża na ołtarze; zasłużył na to całym swoim życiem. Tu nastąpiło zwięzłe wprowadzenie do tego tak odległego epoką i moich własnych zainteresowań tematu i krótka, nader nieoczekiwana konkluzja: "Jeśli rzecz uda się zrealizować na scenie w Polsce Ludowej i pan się do tego przyczyni, to sam ten fakt będzie już czymś w rodzaju cudu i zostanie zgłoszony do procesu beatyfikacyjnego biskupa".

2

Co tu owijać w bawełnę: lektura "Ziemi rozdartej" ogromnie mnie rozczarowała. Rzecz wydawała mi się statyczna, rezonerska i po prostu nudna. Pomimo najlepszych chęci, nie potrafiłem się doszukać w tekście nerwu dramatycznego ipełnokrwistych postaci. Znalazłem się w kropce. Za nic na świecie nie powiedziałbym tego jasno i uczciwie tej rangi autorce. I jeszcze ta rozmowa, w której właściwie kości zostały rzucone. No i ten cud, który ja właśnie miałem spowodować. Długo rozmyślałem, co robić. Pozostawał w ostatecznym odwodzie stary teatralny sposób: zrzucić ewentualne odrzucenie sztuki na tak zwane trudności obiektywne, czyli brak odpowiedniej obsady, wygórowane koszta itp. - lub też na i nstancję wyższą, czyli dyrektora. Niechnie sądzi mnie nikt, kto nie był choćby krótko kierownikiem literackim teatru, czyli kimś o najbardziej w tym środowisku nieokreślonym statusie.

Nie zdradzając swojej opinii ani słowem, dałem tekst do czytania ówczesnemu dyrektorowi teatru Janowi Perzowi. W duchu marzyłem, aby był innego zdania, aby po uszy zanurzył się w archiwalnym języku i uznał dawną historię tamtych ziem za arcydzieło. Dyrektor sztukę przeczytał iku mojej nieopisanej zgrozie zachował się tak samo, jak ja: nie wypowiedział się. Na moje coraz agresywniejsze indagacje miał w odpowiedzi jakieś nieokreślone chrząknięcia, pomruki i gesty, które nic nie oznaczały. A czas biegł. Zwykła przyzwoitość nakazywała powiadomić autorkę o decyzji.

W tym stanie zawieszenia wykrystalizował się we mnie pogląd, że choć dramat panny Kazimiery (zawsze dbała o tę formę; nie pani, lecz panna! ) nie jest z pewnością jej największym artystycznym osiągnięciem, to jednak w każdym razie zasługuje, aby przejść próbę sceny. Tego poglądu postanowiłem bronić za wszelką cenę, odwołując się do wielu podobnych przykładów, kiedy to wielcy poeci okazywali się mniej wielkim dramaturgami. Trwało jeszcze trochę, zanim i dyrektor Perz - nie tylko reżyser, ale i polonista - przychylił się do tego zdania. Rozpoczęły się próby, a w styczniu 1962 roku Teatr Polski wystąpił z uroczystą prapremierą.

Opinie o tym spektaklu były rozmaite. Obok zdawkowo grzecznościowych, także i znakomite, zwłaszcza jeśli idzie o ocenę samej sztuki. Ówczesny redaktor naczelny "Dialogu" Adam Tarn uznał "Ziemię rozdartą" za dzieło wielkie, o walorach dorównujących szczytowym osiągnięciom poetyckim Iłłakowiczówny. Tak chyba jednak nie było, czego dowodem fakt, że żadna zawodowa scena po ten dramat nigdy później nie sięgnęła. Zszedł on z afisza po dość miernym powodzeniu, dociągnąwszy do dwudziestu chyba przedstawień.

Cud stał się faktem. Biskup Nankier ukazał się w pełnych światłach teatralnych jupiterów, ale na ołtarze go nie wyniesiono.

3

Zacząłem bywać u Iłły niemal systematycznie, dwa do trzech razy w tygodniu, zawsze o jednakowej porze - godzina szesnasta. Nie taiła swego niezadowolenia, gdy spóźniłem się choćby tylko o kilka minut. Swoim czasem gospodarowała oszczędnie i skrupulatnie. Wizyta miała ustalony, nigdy nie zakłócony porządek. Na stoliku czekała na mnie filiżanka kawy, której sama nie piła, przeważnie jakieś słodycze. Najpierw pogawędka o aktualiach, trochę reminiscencji z lektury książek i czasopism, wreszcie rzeczowa rozmowa o pracach literackich, zwłaszcza o stronie organizacyjno-wydawniczej.

W połowie lat sześćdziesiątych Iłłę absorbowały tłumaczenia jej ukochanej Amerykanki Emily Dickinson oraz poetów rumuńskich z różnych okresów. Do Rumunów miała w ogóle szczególny sentyment, datujący się z lat wojennego pobytu w tym kraju. O własnej twórczości mówiła z początku mniej chętnie. Ale i na to przyszedł czas, zwłaszcza gdy zaczęły ją przytłaczać kłopoty wydawnicze, z którymi nie bardzo umiała sobie poradzić. Główną jej troską było odpowiednie skomponowanie wierszy zebranych. Trwały wówczas dość zawiłe pertraktacje z PIW-em; także "Czytelnik" i Wydawnictwo Poznańskie zwracały się z rozmaitymi propozycjami. Iłła stała na stanowisku, że PIW winien wydać wszystkie wiersze, a jeśli już z czegoś skłonna była zrezygnować, to nie z tego, co proponował PIW. Miała wielu życzliwych, dobrze zorientowanych w jej całym dorobku przyjaciół - Pawła Hertza, Juliana Rogozińskiego, odwoływała się do ich rad, sugestii, ale nie taiła przede mną swego niezadowolenia z przebiegu wydawniczych pertraktacji. Jako człowiek w przedmiocie poezji niezbyt biegły, nie zawsze potrafiłem zająć stanowisko przy propozycji eliminowania takiego czy innego wiersza. Ale jednego byłem pewien: wszystkiego wydać się nie da. I to nie tylko ze względów cenzuralnych, ale także idlatego, że niektóre były po prostu ewidentnymi "okolicznościówkami", daleko odbiegającymi poziomem od przepięknej melodyki głównego nurtu jej poezji.

W tym czasie przygotowywała także do wydania coś, co intrygowało mnie szczególnie. Nazywała to umownie "księgą dygresji", a było wspaniałym literacko i treściowo pamiętnikiem. W miarę też jak zacieśniała się nasza znajomość, otrzymywałem do czytania coraz więcej stron maszynopisu, coraz więcej ludzi, zdarzeń, krajobrazów, a także nieznanych intryg i dramatów docierało do mnie za pośrednictwem tej rodzącej się książki. Sam przymierzałem się już wówczas do pisania o Wrześniu 1939, wszystko więc, co poprzedzało ten okres, zwłaszcza dwudziestolecie międzywojenne, interesowało mnie szczególnie. Ale przecież nie tylko to; niemal każda stronica zawierała potężny ładunek faktów i anegdot. Nie miałem złudzeń: znaczna część postaci podlegała politycznej anatemie ibyło jasne, że tekst przez cenzuralne sito nie przejdzie. Nie trzeba dodawać, że mowa tu była przede wszystkim o Piłsudskim i Becku, z którymi stykała się blisko przez lata zawodowego życia w MSZ-cie ijako sekretarka Marszałka. Obaj odmalowani zostali z wielką plastyką i niemal wyłącznie w sentymentalnych barwach.

Ale to, co mogło pozostać w książce, i tak warte było wydawniczych bojów. Tak uważała Iłła i na pewno miała rację. Bowiem sporo stronic związanych było z jej młodością, ukochanym Wilnem i pierwszą fascynacją poetyckimi strofami. Nie muszę mówić, z jakim uczuciem wziąłem do ręki, otrzymany w lutym 1968 roku, chudy tom, wydany przez Wydawnictwo Literackie, a zatytułowany "Trazymeński zając". Sama Iłła, jakby pogodzona z faktem, że stało się, jak się stało, napisała dla mnie i mojej żony melancholijną dedykację: "No więc niekompletny, ale wreszcie wyszedł!" Ja jednak nawet w najgorszych przewidywaniach nie sądziłem, że ten zając schudnie aż tak bardzo.

4

Pokój Iłły był niezbyt wielki, ale jasny i dość wygodny. Tyle, że mieszkanie wspólne. Niejednokrotnie przy różnych okazjach proponowano jej przeniesienie do lepszych warunków. Zwłaszcza Wincenty Kraśko, ówczesny sekretarz partii w Poznaniu i krajan Iłły z Wilna, chciał jak najbardziej iść jej na rękę. Odmawiała zawsze. Łączyło się to z pogłębiającą się stale chorobą oczu, która utrudniała ewentualną adaptację, a także z faktem, że przyległe pomieszczenie zajmowała osoba o anielskim sercu i charakterze, wielce zasłużona działaczka konspiracji w Armii Krajowej, pani Józefa Kafarska, zawsze gotowa we wszystkim życie poetce ułatwić. A nie było to takie proste. Miała ona swoje przyzwyczajenia i upory, których nikt przełamać nie potrafił.

Z osobą Kraśki łączyło się zabawne zdarzenie. Z uwagi na stan zdrowia Nagrodę Ministra Kultury wręczano w jej mieszkaniu. Było sporo gości i zabrakło krzeseł. Spod okna dobiegł słodko uprzejmy głos Iłły, skierowany do najważniejszego dygnitarza w mieście. "Panie Kraśko, niech pan z łaski swojej przyniesie krzesła z korytarza."

Także jego następca na partyjnym stolcu, Jerzy Zasada, wykazywał zainteresowanie jej osobą. Kiedy zadzwonił z zapytaniem, czy czegoś nie potrzebuje, usłyszał odpowiedź: "Płytka w chodniku przed moim domem jest ruchoma i można się na niej przewrócić". Już następnego dnia przystąpiono do robót na całej długości ulicy. Oczywiście, o polityce mówiliśmy także. Zwłaszcza w gorącym Marcu '68 nie można było tego tematu ominąć. Iłła oburzała się na brutalność władz, brzydził ją antysemityzm, ale nie byłaby sobą, gdyby od czasu do czasu nie objawił się jej duch przekory. "Panie Jureczku - spytała nieoczekiwanie - co pan sądzi o generale Moczarze? " Odpowiedziałem jej dobitnie, chyba nawet ze złością w głosie. "No tak, ale u nas o generałach zawsze źle się mówiło!".

Skwitowałem to uśmiechem. Poznałem ją na tyle, że wiedziałem, co akurat o tym generale myśli naprawdę. W tym okresie panna Kazimiera mogła jeszcze trochę sama pisać i czytać, choć każdy dzień przynosił widoczne pogorszenie. Dlatego, aby zaoszczędzić resztkę wzroku, bliżsi ludzie zaczęli jej czytać prasę i korespondencje. I ja przez jakiś czas byłem takim lektorem.

Iłła marzyła stale o swoim ukochanym Nałęczowie, gdzie dawniej bywała często i w domu sióstr zakonnych znała każdy zakątek. Była pewna, że tam właśnie nie grozi jej utrata orientacji. W pierwszej połowie czerwca 1970 roku udało się wreszcie ten w yjazd zrealizować. 19. tegoż miesiąca otrzymałem pierwszy list pisany wyraźnie i czytelnie:

Nałęczów, Prusa 30
Drogi Panie,

dziękuję za list z 13 bm. i cieszę się, że już wczasy w Jastrzębiej Górze zapewnione. Tam naprawdę jest bardzo ładnie. - Całym sercem życzę Ewie pomyślnego egzaminu i nie wątpię, że go zda. Pragnę też jak najprędzej dostać wiadomość tutaj. - Oczekuję też bardzo książki, której fragmenty mnie mocno zaciekawiły. - Ja zawarłam aż trzy umowy, wszystkie na starocie w nowym układzie: Czytelnik, PIW i Wyd. Poznańskie. W tym ostatnim ugrzązł już jeden mój tomik dla dzieci. Była umowa, korekta, po roku dopłacili mi honorarium (drobiazg) , ale książka nie wyszła. Oni twierdzą, że to z powodu kłopotów z drukarnią. Czy to możliwe i czy ja w takim razie odzyskuję prawo drukowania jej gdzie indziej? - W tych dniach pogoda znowu do nas wróciła, ciepło. Chwieje się ta pogoda i chwieje. Wszystkie dni są miłe, już trochę sama chodzę, widzę jednak bardzo niedostatecznie, znacznie gorzej niż w zeszłym roku. Przekwitł wspaniały bez, kwitną akacje, cóż, kiedy widzę je tylko, kiedy są w pełnym słońcu. To samo - zieleń. Pozdrawiam Was serdecznie wszystkich troje. Wasza K. I.

29 czerwca następna wiadomość na widokówce:

Prusa 30

Drogi Panie, ta miła od Was trojga kartka to prawdziwy znak przyjaźni, dziękuję bardzo za nią. - Tu mieliśmy pogodę urozmaiconą, a dwa tygodnie wielkiego upału. Ja zresztą lubię każdą pogodę. Zostaję jeszcze przez sierpień, z tym, że będę się rozglądała za transportem powrotnym. Mam na widoku aż trzy okazje, oby któraś z nich nie zawiodła. Byłam zadowolona z montażu 24 moich przekładów rumuńskich w TV dnia 26 VII. Tysiąc serdeczności - K. I.

20 sierpnia już tylko kilka słów, że pobyt w Nałęczowie zbliża się do końcu:

Drogi Panie, trochę przedwcześnie wyjeżdżam, bo akurat mam "transport" do Poznania. Proszę o biuletyn i datę powrotu Waszego. Pogoda niezła, ale powoli zrobiła się jesień i tylko tego szkoda. Serdeczne pozdrowienia. Iłłakowiczówna.

Do Poznania Iłła wróciła tylko na miesiąc. Widziała coraz gorzej. Po długich konsultacjach zlekarzami orzeczono, że konieczne jest leczenie kliniczne. To chyba pani docent Maria Dowżenkowa, zaprzyjaźniona z ludźmi sztuki, wybitna lekarka, która z Poznania przeniosła się do Warszawy, wystarała się o miejsce w specjalistycznym szpitalu, będącym w gestii wojska. Stamtąd pierwsza  iadomość:

Pokój 311. Oddział Oczny. Szpital Wojskowy. 7. X. 70 r.
Drogi Panie, wszystko odbyło się gładko, choć na końcu z dłuższym czekaniem. Szpital jest śliczny, czysto, cicho, jasno, a dokoła nie zabudowane i zielono. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam, ale nie mam z pewnością żadnej krzywdy. -- Jak Pana sprawy samochodowe? Kiedy będzie Pan miał wóz gotowy? Mam nadzieję, że u Was palą. Tutaj jest bardzo ciepło. Zapewne kilka tygodni przyjdzie tu pozostać. Z oczami -- niepocieszająco. Pięknie pozdrawiam K. I.

Następny list bez daty, ale chyba w kilka dni później:

Pokój 311. Oddział Oczny.
Drogi Jureczku, w szpitalu papier listowy jest skarbem, toteż zapisuje się go aż do ostatniego arkusika. .. Tak i ja teraz. Byłam uradowana, że podjął się Pan odwiedzenia docent Dowżenkowej. Jej uczynność i aktywność są niezmierne i miotają nią ku wielkiemu jej zmęczeniu. Przecież od niej "tu dotąd" jest dobra mila, a moi goście niedzielni to skromni pedestrianie i tylko przypadkiem trafiła na krezusa z samochodem.

Bardzo przytomnie zapytał Pan o ranne godziny w szpitalu. Otóż przyjęcia są od 15-18 w niedzielę i czwartki. Są to rauty. Natomiast faktem jest, że jeśli przyjść do oficera dyżurnego i zapłakać, że się chce iść do poetki koleżanki z Poznania, ajest się przyjezdnym - to ten wojak wpuści na pewno... I bardzo liczę, że skorzysta Pan z tej informacji przy najbliższym pobycie w Warszawie. Legitymację należy mieć w pogotowiu, ale nie zawsze o nią pytają.

Byłabym wolała, żeby Pan informacje o moim zdrowiu czerpał ode mnie wprost. Otóż fałszywa diagnoza o zaćmie sprawiła, że straciłam połowę wzroku i tego już nie odzyskam. Obecne leczenie ma za zadanie odsunąć ślepotę w możliwie daleką przyszłość. Znam aż dwoje jaskrowiczów - jedno z nich ma lat 86 i jest redaktorem "Archegieonu", drugie jest od lat wielu pod stałą obserwacją i leczeniem i ma wzrok prawie nienaruszony. Różnie bywa... Dziś - dwa wielkie osiągnięcia: zeszłam dla wprawy ze schodów jedno piętro. W bezsenną noc wymyśliłam sobie, że nie potrafię. Po drugie - przyszedł intendent gmachu i pochwalił mnie za porządek "na sali". Uradowana jestem, że ten Pana samochód mimo braków solidnie funkcjonuje... Wierny koń roboczy!

Proszę o mnie pamiętać i Teresa także. Oboje wraz z Ewą pozdrawiam najgoręcej. Iłłakowiczówna.

Wreszcie 17 października komunikat o powrocie:

Drogi Jurku, wracam 20 bm. do domu, bynajmniej nie wyleczona, ale z przepisami jak postępować z jaskrą, aby mniej prędko oślepnąć. Obym potrafiła w Poznaniu sobie właściwy tryb urządzić. - Żałuję, że nie zostawiają mnie tutaj dłużej. Wspaniale wypoczywałam w tym pięknym pokoju, ciągle badana przez życzliwych i cierpliwych lekarzy. A wszystko naokoło młode i w białych fartuchach. Olbrzymia ilość przebiegających młodych dziewcząt. Moja docentka też chyba nie ma jeszcze czterdziestki.

A za oknem znika "babie lato". Zapewne jadąc samochodem zobaczę pierwsze żółte liście. A cztery tygodnie temu były zielone... Do zobaczenia! K. I.

* * *

W latach następnych choroba czyniła nieuniknione postępy. Dzięki staraniom ojców dominikanów Iłła miała zapewnioną stałą pomoc, zwłaszcza młodych studentek, które jej sekretarzowały i pomagały w skromnym gospodarstwie. Także wielu kolegów po piórze usiłowało w rozmaity sposób ulżyć doli sędziwej, lecz wciąż niezwykle umysłowo sprawnej poetyki.

Ostatnie listy do mnie, pisane jej ręką, pochodzą z 22 stycznia 73 roku, 15 sierpnia 73 i 4 lutego 74. Oto one w kolejności dat:

Drogi Panie, tak się cieszę, że znalazł Pan w Zakopanem odpowiednią aurę do pracy. Czytano mi w ostatnim czasie "Onegdaj" Korniłowiczówny oraz ze "Ścieżki obok drogi". Jakaż to odległa, przejmująca epoka! Pozdrawiam Was oboje K. I.

Drogi Panie, najserdeczniej dziękuję za przesłanie bydgoskiego "Magazynu". Wcale bym się bez tego nie dowiedziała o życzliwym artykule Ratajczaka. Ja tymczasem posłałam na Chełmońskiego wycinek z "Głosu" z wywiadem Pana. Zawsze może się przydać. Zupełnie Was straciłam z oczu. Mam nadzieję, że spędzacie czas błogo i pożytecznie. Piszę ten list bez żadnej pomocy. Proszę wybaczyć bazgraninę. Do zobaczenia K. I.

Drogi Panie, serdecznie dziękuję za pamięć. Telefonowałem X razy od paru miesięcy i zawsze bez skutku. Czy może wynieśliście się z Poznania? Liczę i nadal na Waszą przyjaźń i pamięć. Iłłakowiczówna.

Cała następna korespondencja pisana jest już pod dyktando. Z wolna Wielka Poetka zapadała w coraz większą ciemność. Zmarła w 1983 roku przeżywszy 91 lat.

Grudzień 1998

Wspomnienie Jerzego Korczaka o Kazimierze Iłłakowiczównie z archiwum tygodnika Plus Minus

We wczesnych latach sześćdziesiątych byłem przez parę sezonów kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Poznaniu i pilnie poszukiwałem dla tej sceny sensownej, w miarę możliwości prapremierowej sztuki współczesnego polskiego autora. I wtedy znany poznański teatrolog, doktor Jerzy Koller, powiedział, że Kazimiera Iłłakowiczówna miałaby, zdaje się, jakieś propozycje, tylko że trzeba ostrożnie i w sposób dyplomatyczny od niej to wydobyć. Trochę mnie to zmroziło: dlaczego ostrożnie, dlaczego dyplomatycznie? Kiedy spytałem o to Kollera, ten tylko pobłażliwie się uśmiechnął: "Zobaczy pan sam! ".

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Rebecca Horn, legendarna niemiecka artystka o międzynarodowej sławie, nie żyje
Kultura
Noblista ogłosił projekt Netfliksa, Kulczyk odsłoniła pomnik spalonych kobiet
Kultura
Królewski weekend na Zamku i w Łazienkach w Warszawie
Kultura
Festiwal Romantycznych Kompozycji to muzyka mało znana
Malarstwo
Portret marszałka Józefa Piłsudskiego znaleziony na strychu
Materiał Promocyjny
Citi Handlowy kontynuuje świetną ofertę dla tych, którzy preferują oszczędzanie na wysoki procent.