Materiał powstał we współpracy z PZPB

Czemu służyć ma projekt „Budownictwo dla Polski”, koordynowany przez PZPB?

Jesteśmy branżą, która dużo wnosi do gospodarki, generujemy 10 proc. PKB, zatrudniamy – wraz z sektorami powiązanymi – ponad 1,3 mln osób. Budownictwo ma duży wpływ na jakość życia ludzi, w sensie technicznym – przez tworzenie budynków i wszelkich innych obiektów, a także w szerszym rozumieniu, wielu procesów, które w gospodarce zachodzą. Jednocześnie wydaje nam się, że budownictwo nie jest adekwatnie postrzegane przez społeczeństwo i przez władzę. Nie czujemy się wysłuchani. Lata temu wizerunek budownictwa był lepszy. Teraz jesteśmy traktowani jako podmiot wspierający w realizacji różnych celów. Biorąc jednak pod uwagę skalę planowanych inwestycji, to dobry moment, żebyśmy jasno powiedzieli, że mamy istotny wpływ na szeroko rozumiane otoczenie, ale z drugiej strony mamy swoje potrzeby. Nie będziemy w stanie skutecznie przyczyniać się do rozwoju państwa i gospodarki, jeśli społeczeństwo, zwłaszcza regulator, rząd, ustawodawca nie pomogą nam chronić rynku i rozwijać się. Dlatego zdecydowaliśmy się wygłosić manifest.

Jakich zmian w postrzeganiu oczekujecie? Zacznijmy od społeczeństwa.

Nie jesteśmy postrzegani jako branża interesująca. Wydaje się, że poważniejsze zainteresowanie społeczne skupiło się w innych obszarach gospodarki. Młodzi ludzie częściej wybierają inne profesje niż te budowlane. Budownictwo dzisiaj jest w przełomowym momencie. Obserwujemy, że zawody, które do tej pory były postrzegane jako bardzo prestiżowe społecznie, dobrze płatne, mogą za chwilę być zastąpione przez systemy sztucznej inteligencji, rozwiązania programistyczne – zwłaszcza sektor IT. Coraz częściej słychać o masowych zwolnieniach, choć wydawało się, że boom w tej branży nigdy się nie skończy. My z jednej strony oferujemy pracę, która jest wymagająca, ale z drugiej strony społecznie potrzebna, i to długoterminowo. Co więcej, nie jest tak wrażliwa na konsekwencje związane z postępem technologicznym. Ta perspektywa sprawia, że budownictwo jest nowym IT – sektorem zapewniającym bardzo dobre warunki, konkurencyjne wynagrodzenie, przestrzeń do rozwoju i pracy „ramię w ramię” z innowacjami. Przed Polską całe lata inwestowania tak, abyśmy jako kraj mogli sprostać ambitnym celom transformacyjnym UE. Jeśli mamy tego dokonać, utrzymać wysoki poziom życia, to musimy inwestować i dawać pracę, ale do tego potrzebujemy zainteresowanych nią kandydatów. Dlatego obszar wizerunkowy jest dla nas tak ważny.

Z jednej strony słyszymy: ucz się, bo będziesz cegły nosić na budowie. Z drugiej strony inżynier to tytuł wzbudzający respekt…

Ten respekt kiedyś był większy, kiedy społeczeństwo było świadome, że zawody budowlane dają przekonanie, że uczestniczy się w procesie przynoszącym namacalne efekty, a nie przerzuca papiery z jednej strony na drugą. Że po latach można spojrzeć na jakiś budynek czy budowlę i powiedzieć: to moje dzieło, ja w tym uczestniczyłem. Dzisiaj, w czasach cyfryzacji, inne branże traktowane są jako atrakcyjne i prestiżowe, a nasz sektor pozostał w tyle z łatką konserwatywnego, opartego wyłącznie na wysiłku fizycznym. Tymczasem plac budowy wygląda zupełnie inaczej. W całym procesie – od projektowania, przez realizację, po monitorowanie bezpieczeństwa pracowników – sięgamy po innowacje. Co więcej – technologia sprawia, że praca jest coraz bardziej komfortowa, a jednocześnie nie jest zagrożeniem dla zawodów w branży – wspiera pracowników, a nie ich zastępuje. To będziemy pokazywać młodym pokoleniom.

Prezesi dużych firm mówią: płace w budownictwie dlatego tak dynamicznie rosną, bo to praktycznie jedyny sposób, by przyciągać ludzi do branży...

Tak, budownictwo płaci dzisiaj zdecydowanie powyżej średniej krajowej, ponadto dynamika wzrostu płac jest tu większa niż w gospodarce ogółem. Z jednej strony chcemy mówić szukającym zatrudnienia: zapraszamy, będziecie dumni z tego, co robicie, będziecie pracować w dużo nowocześniejszym środowisku niż to, jakie znacie ze stereotypu. Przez ostatnie lata budownictwo mocno się modernizuje, automatyzuje, uczymy się nowych rozwiązań. Poza tym jesteśmy jedną z najlepiej płacących branż i mamy nadzieję, że tak pozostanie. Jednak abyśmy mogli utrzymać tę ofertę, potrzebujemy wsparcia. Tak – chcemy dalej i długoterminowo zatrudniać blisko 1,5 mln ludzi, dobrze im płacić, ale potrzebujemy warunków, żebyśmy byli w stanie funkcjonować bezpiecznie i się rozwijać. Dlatego ważnym adresatem naszych postulatów są decydenci. Zależy nam na konstruktywnym dialogu, zaufaniu i współpracy. Jesteśmy branżą, która działa w Polsce i jest w stanie zatrzymać pracownika. Są zawody, czy całe obszary gospodarki, które łatwo migrują – spójrzmy na centra usług wspólnych.

Przez wiele lat budownictwo w Polsce opierało się na Ukraińcach – rosyjska agresja spowodowała, że ta grupa się zmniejszyła. Branża próbuje ściągać pracowników z odleglejszych państw – ale migracja to dziś trudny społecznie temat, nie mówiąc o aferze wizowej.

To również zjawiska, z którymi musimy się zmierzyć. Polityka migracyjna, zarobkowa, jest od dawna bolączką w Polsce – żaden rząd do tej pory nie przyjął jasnej strategii, a nie tylko budownictwo będzie potrzebowało rąk do pracy. Stworzenie polityki migracyjnej oczywiście wymaga pracy systemowej, ale potrzebne są także pilne działania, do których niezbędna jest wola polityczna.

Dziś widzimy dwa główne kierunki, z których moglibyśmy starać się pozyskać pracowników. To Wietnam – tu mamy długie tradycje głównie w handlu, to Filipiny – państwo bliższe kulturowo, katolickie, co więcej, oddelegowanie pracowników odbywa się na podstawie porozumień międzyrządowych, a więc mniejsze jest ryzyko, że te osoby po kilku miesiącach pracy w Polsce wyjadą dalej na zachód.

Takie działania są już potrzebne, bo co prawda dziś budownictwo jest w dołku, ale za kilka kwartałów koniunktura odbije i deficyt pracowników odczujemy w dwójnasób. W 2026 r. spodziewamy się wzrostu produkcji budowlano- -montażowej i powinniśmy być na to przygotowani.

Patrząc w dłuższej perspektywie, na pewno potrzebna jest redefinicja systemu edukacji zawodowej i technicznej. O tym mówi się od lat, ale nie widać aktywnej roli rządu, a jest ona potrzebna, bo my jako przedsiębiorcy nie mamy na ten obszar wpływu. Kolejny element, w którym jako branża mamy już możliwość kontrybuować, to otwarcie się w większym stopniu na kobiety. Budownictwo od zawsze było ukierunkowane na mężczyzn, udział kobiet w naszym sektorze rośnie, ale cały czas jest na niskim poziomie.

Czy macie oszacowany deficyt pracowników w budownictwie?

Precyzyjne określenie skali jest trudne, rynek budowlany bowiem fluktuuje, co widać po odczytach produkcji budowlano-montażowej. Posługując się wieloletnią perspektywą, badaniami GUS, można przyjąć, że w momencie, kiedy mieliśmy możliwie najbardziej zrównoważony rynek, brakowało około 150 tys. osób w sektorze budowlanym, by można było płynnie, stabilnie i terminowo wykonywać wszystkie zlecenia. Zakładamy, że w 2026 r., gdy koniunktura będzie się odbudowywać, zabraknie ponad 200 tys. pracowników. To wyzwanie, na które jako branża musimy odpowiadać już dzisiaj, bo nie rozwiążemy go w ciągu tygodnia czy miesiąca. Potrzebne są lata. Ponownie: bez ciągłości i przewidywalności inwestycji nie jesteśmy w stanie przygotować się na to, co może nas czekać za dekadę.

Państwo to z jednej strony regulator, a z drugiej największy zamawiający. O problemach z pozyskiwaniem pracowników za granicą już mówiliśmy – podjęcia jakich innych kwestii regulacyjnych oczekujecie? Ochrony rynku przed konkurencją spoza UE?

Ochrona rynku to obszar, o którym coraz więcej mówi się w skali nie tylko polskiej, ale też europejskiej, w kontekście znacznie wykraczającym poza budownictwo. W ostatnich miesiącach widać szczególnie wyraźnie, że UE boryka się z narastającą konkurencją firm azjatyckich w sektorach e-commerce czy motoryzacji. Tutejsze przedsiębiorstwa podlegają wielu wymogom regulacyjnym, środowiskowym, którymi podmioty spoza UE nie muszą się przejmować, nie wpływa to na ich koszty. Myśl europejska zmierza do tego, by jednak wyrównywać szanse. W budownictwie borykamy się z dokładnie tym samym wyzwaniem. Członkowie PZPB to firmy zarejestrowane w Polsce, inwestujące w rozwój pracowników, tu płacące podatki. Te kryteria dziś nie są brane pod uwagę w postępowaniach przetargowych. Potrzebujemy rozsądnych mechanizmów, które będą chroniły polskich przedsiębiorców przed „zalaniem” rynku przez podmioty spoza UE, które mają zwykle lepszą pozycję konkurencyjną. Do tego często są w różny sposób wspierane przez swoje rządy w zagranicznej ekspansji, z czego my nie możemy korzystać, podlegając reżimowi zakazu udzielania pomocy publicznej. Nasze firmy nie mogą pozostać bez ochrony, bo to rodzi realne ryzyka dla bezpieczeństwa i stabilności państwa.

Polska to chyba jedyny już rynek budowlany w UE, który daje dostęp do przetargów publicznych bez jakichkolwiek ograniczeń, podczas gdy inne kraje mają sita, systemy pozwoleń, certyfikacji – nawet dla firm unijnych. Czy jest szansa, że to się wreszcie zmieni?

Dyskusji o potrzebie ochrony rynku bardzo długo nikt nie chciał w ogóle podejmować. W czasach Euro 2012 było wręcz odwrotnie – starano się ściągnąć tu jak najwięcej zagranicznych firm, by inwestycje zostały zrealizowane szybciej i taniej. Jednak firmy te budują, zarabiają i wracają do siebie – nie wzmacniają naszej gospodarki. Nie jestem w stanie wskazać ani jednego podmiotu zagranicznego, który brał udział w inwestycjach na Euro 2012 i został w Polsce. Dziś świadomość po stronie regulatora jest większa. Na poziomie praktyki widzimy, że w przetargach zamawiający mają większą skłonność do staranniejszego wybierania ofert – mimo słabości instrumentów, którymi dysponują. Trwają też prace nad projektem ustawy o certyfikacji wykonawców w ramach zamówień publicznych. To co prawda projekt, który w obecnym kształcie nie wpłynie istotnie na uzdrowienie konkurencji na rynku budowlanym, ale mimo wszystko toruje drogę do dyskusji o tym, jak ochrona rynku powinna wyglądać. Nie jesteśmy już w sytuacji, kiedy administracja rządowa mówi: nie zawracajcie nam głowy, takie instrumenty nie są nam potrzebne, chcemy mieć otwarty rynek. Myślę, że jest w tym po części zasługa sytuacji geopolitycznej. W świadomości decydentów pojawia się kwestia bezpieczeństwa, nie tylko ekonomicznego. Trudno sobie wyobrazić, by strategiczne inwestycje państwowe zostały oddane w ręce poza kontrolą polską czy europejską. Wyobraźmy sobie budowę portu centralnego w Gdańsku – rozgrzebanie na lata placu budowy jest w stanie zablokować kluczowe interesy gospodarcze państwa na wiele lat. Zerwanie kontraktu i wymiana inwestora nie odbywają się z dnia na dzień. A przed nami jeszcze bardziej wrażliwa pod kątem bezpieczeństwa budowa elektrowni jądrowych.

Wierzy pan, że certyfikację uda się wywalczyć tak, jak waloryzację kontraktów? To też była droga przez mękę…

Tak, wierzę. Przez lata obowiązywało ryczałtowe wynagrodzenie w kontraktach publicznych i wykładnia, że nie można tego zmienić. Waloryzacja pojawiła się po latach dyskusji w 2018 r. – w kontraktach kolejowych, potem drogowych, choć jako zalecenie. Dopiero zmiana prawa zamówień publicznych wprowadziła obligatoryjną waloryzację dla umów o czasie realizacji powyżej 12 miesięcy. Po doświadczeniach pandemii i wybuchu wojny w Ukrainie okazało się, że waloryzację można nawet wprowadzić do kontraktów już realizowanych. Jestem przekonany, że z ochroną rynku jesteśmy w podobnym momencie. Świadomość rośnie. Zagrożenia zewnętrzne w postaci przerwania łańcuchów dostaw, toczącej się cały czas wojny, modelu działania firm spoza UE sprawiają, że elementem bezpieczeństwa i troski o stabilność państwa staje się także ochrona gospodarki.

Realia polskiego rynku zamówień publicznych to sinusoida – lata posuchy, braku zleceń, agresywnej walki o każdy kontrakt, a potem wysypu zamówień, kumulacji robót, wzrostu cen i presji na marże. Przechodzimy z jednego budżetu unijnego do drugiego, przechodzimy przez zmiany polityczne i rotacje kadrowe. Można przerwać ten krąg?

Oczywiście, zwłaszcza jeśli uwzględni się długofalowo pozytywny wpływ budownictwa na powiązane sektory gospodarki. O tym właśnie jest projekt „Budownictwo dla Polski”. Dążymy do tego, aby bez względu na to, jaka opcja polityczna jest u sterów, wszyscy byli tak samo przekonani, że budownictwo wykracza poza kadencje i służy społeczeństwu. Obecnie od momentu powstania koncepcji do wybudowania drogi mija średnio 7,5 roku. Patrząc chociażby na dystrybucję i rozliczenie środków z KPO – nie mamy tyle czasu. Następnym krokiem jest stworzenie takich instrumentów, które będą w stanie maksymalnie spłaszczyć tę sinusoidę koniunktury i dekoniunktury w budownictwie. To ciągłość inwestycyjna – przewidywalne harmonogramy przetargowe uwzględniające rozłożenie inwestycji w czasie i geograficznie. Jeśli mamy, mówiąc wprost, „dowozić” projekty – musimy jako branża wiedzieć, jakie są plany na najbliższe trzy, cztery, pięć lat, żeby móc się do tego przygotować – od strony materiałów, kompetencji, siły roboczej. To ważne ze względu na potencjał wykonawców, producentów, ale też dla biur architektonicznych, wszelkiego rodzaju urzędów wydających pozwolenia.

Kolejny element to zapewnienie odpowiedniego rozłożenia w czasie finansowania dla projektów. Powinniśmy zadbać o inwestowanie funduszy unijnych w optymalny sposób. Dziś wyzwaniem jest „termin przydatności do spożycia” środków z KPO. Na finansowanie unijne należy nałożyć politykę finansowania inwestycji ze środków krajowych, by rynek nie stawał za każdym razem, gdy jeden budżet unijny się kończy, a drugi zaczyna. Budownictwo bardzo ciężko przeżywa gwałtowne spadki i gwałtowne wzrosty koniunktury. Firmy budowlane muszą niezależnie od sytuacji utrzymywać sprzęt i pracowników. Nie mogą pozwolić sobie na ograniczanie zatrudnienia, a za chwilę odbudowywanie kadry. Skutki obecnej dekoniunktury są szczególnie dotkliwe, co widzimy po rekordowej liczbie niewypłacalności w branży budowlanej. W ciągu ostatniego półtora roku upadło około tysiąca firm budowlanych.

Z jednej strony mamy dane o bankructwach, z drugiej widzimy portfele firm notowanych na GPW – często wypchane po brzegi...

Firmy giełdowe to wiodące podmioty w branży, sięgające po największe i długoterminowe kontrakty, o okresie realizacji od 35 do 60 miesięcy. Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku małych i średnich firm, które bazują na zleceniach krótkoterminowych. Kiedy liczba tego typu kontraktów spada, mniejszym firmom bardzo szybko kurczy się rynek. Biznes budowlany charakteryzuje się niskimi marżami, relatywnie niskimi kapitałami zgromadzonymi na podtrzymywanie działalności. Z drugiej strony są duże koszty stałe – utrzymania personelu, sprzętu. Brak bieżących przychodów ze względu na brak nowych zleceń przekłada się na kłopoty z płynnością i bankructwa. Problemy w największym stopniu dotyczą firm średnich i małych, czyli w przytłaczającej mierze firm polskich, bardzo często rodzinnych, o które powinniśmy dbać. Stabilniejsza pozycja dużych firm nie sprawia jednak, że biernie patrzą one na to, co dzieje się w branży. Przeciwnie – agregują środki, dywersyfikują biznes, tworzą „poduszkę bezpieczeństwa” na gorsze czasy. Rynek budowlany to jeden organizm – trudna sytuacja części firm prędzej czy później odbije się na wszystkich jego uczestnikach i panującej na nim konkurencji. Nie chcę wierzyć, że decydenci mogą pozostać głusi na tę sytuację, pomijać kwestie ochrony rynku czy dobrze rozłożonych harmonogramów inwestycji.

Mamy spadek produkcji budowlano-montażowej, z tego, co pan powiedział, wynika, że 2025 r. będzie jeszcze przejściowy i w 2026 r. spodziewacie się powrotu koniunktury?

Tak. Obecnie spadki są dość głębokie, w maju rok do roku o prawie 9 proc. Mniejszy jest spadek w segmencie budownictwa infrastrukturalnego, bo cały czas realizowane są te kontrakty pozyskane we wcześniejszych latach. W budownictwie ogólnym widać wyraźniej wpływ zdecydowanie mniejszej aktywności inwestorów prywatnych. Widzimy chociażby, co dzieje się w mieszkaniówce. Przy cały czas drogim pieniądzu i kredycie oraz przy, delikatnie mówiąc, nieefektywnych mechanizmach wsparcia rządowego, widać malejące zainteresowanie budową mieszkań, bo klientów zwyczajnie na nie nie stać. Rynek biur czy hal magazynowych z kolei powiązany jest z koniunkturą w gospodarce globalnej. Wydaje się, że sytuacja za wschodnią granicą rzutuje na postrzeganie Polski jako lokalizacji dla inwestycji zagranicznych. Dodatkowo ci inwestorzy borykają się z tymi samymi wyzwaniami z finansowaniem.

Mieszkania są postrzegane w Polsce jako drogie, deweloperzy lubią się tłumaczyć kosztami wykonawstwa. Czy da się budować taniej? Na jakich marżach działają generalni wykonawcy w tym segmencie?

Mieszkaniówka to najmniej marżowy segment rynku generalnego wykonawstwa Jeśli uda się uzyskać rentowność 3–4 proc. netto, to jest to bardzo dobry wynik. Nie ma zatem przestrzeni do zejścia z ceny mieszkania, na pewno nie z marży wykonawcy. Czy po stronie cen materiałów? Te zależą od koniunktury w budownictwie i obecnie, przy słabszej koniunkturze, ceny się ustabilizowały lub nawet obniżyły. Jednak od 2026 r. spodziewamy się nie tylko większej liczby inwestycji, ma również wejść w życie system ETS2, budownictwo będzie podlegało limitom emisji CO2, co będzie oznaczało dodatkowy impuls wzrostowy dla cen materiałów. Transport też będzie podlegać ETS2. W tym kontekście możemy powiedzieć, że mieszkania są dziś drogie, ale te ceny i tak nie są wygórowane. To będzie kolejna odsłona problemu mieszkaniowego. Należałoby więc zadbać, żeby ceny gruntów były czynnikiem obniżającym ogólne koszty. Potrzebne jest pochylenie się nad mechanizmem udostępniania i udrażniania podaży gruntów – im więcej działek do zabudowy, tym niższa jest ich cena.

Materiał powstał we współpracy z PZPB