Gdy politycy mówią ogólnie o lepszej przyszłości, są po prostu nudni. Więcej zainteresowania wzbudzają konkrety, zwłaszcza te wymierne w pieniądzu. Tu już robi się ciekawiej, choćby dlatego, że wybucha dyskusja, czy na lepsze zarobki lub niższe podatki wystarczy pieniędzy w budżecie.
Tak skomplikowanej materii jak podatki trzeba się przyglądać szczególnie uważnie. To dżungla przepisów, których nie można czytać pojedynczo. Bo jak to w dżungli, wszystkie rośliny się splatają. Gdy przeczytać pojedynczy przepis, zapominając o innych, można pobłądzić. Niejeden przedsiębiorca z radością przeczytał o uldze fiskalnej, która miała wspomagać jego biznes. Gdy dochodził z lekturą do szczegółów, opadały mu ręce. Bo warunki stosowania były liczne i kosztowne.
Czytaj także: Konferencja w Muszynie: Jarosław Gowin o nowym programie socjalnym
Podobnie bywa z polityką niepodnoszenia podatków. Cóż z tego, że ich stawki ostatnio nie wzrosły, skoro pojawiło się wiele przepisów realnie je podnoszących? Tak się stało rok temu, gdy pod hasłem uszczelniania systemu poważnie ograniczono zaliczanie w koszty nabywanych przez firmy usług doradczych, reklamowych, informatycznych itp. Nie podniesiono stawek PIT, ale dla najbogatszych wprowadzono „daninę solidarnościową". To taki synonim słowa „podatek", ewidentnie dla zmyłki i w fałszywej otoczce społecznej odpowiedzialności. Wobec fiaska pomysłu podatku od supermarketów wprowadzono podatek od wynajętych budynków. Niby zapisano go w ustawie o CIT, ale tak naprawdę to zupełnie nowy podatek, bez związku z dochodem.
Podobnie było z obniżką CIT do 15 proc., a potem nawet do 9 proc. dla małych firm. Premier chwali się tym z łatwością, ale tak naprawdę ta obniżka jest obwarowana warunkami: działasz jako spółka z o.o. i nie przekraczasz 1,2 mln zł obrotu. No i korzysta z tego zaledwie 119 tys. spośród kilku milionów małych firm.