To miała być prestiżowa, międzynarodowa koprodukcja, którą dyrektor Wasyl Wowkun postanowił uczcić 120-lecie Opery Lwowskiej. Z gospodarzami premierę „Turandot" Pucciniego chciały przygotować teatry z Polski, Estonii i Włoch, a na czele międzynarodowej ekipy realizatorów stanął Michał Znaniecki. To był nieprzypadkowy wybór: historia gmachu Opery, będącego dziś jednym z symboli Lwowa, zaczyna się przecież od działalności polskiego teatru.
Pandemia pokrzyżowała plany, jednak Opera Lwowska nie wycofała się z samodzielnego przygotowania premiery. Zrezygnowano co prawda z zagranicznych wykonawców, ale nie z realizatorów. Tym niemniej, kiedy nadszedł czas prób, okazało, że z powodu całkowitego lockdownu Michał Znaniecki nie może opuścić Salonik, gdzie rozmawiał o innej inscenizacji planowanej na 2021 rok, a scenograf Luigi Scoglio znajduje się w czerwonej strefie pandemicznej we Włoszech.
Twarz na ekranie
Opera Lwowska wprowadziła więc cały system komunikacji. Informacje przesyłane mailem, SMS-em , na Messengerze czy Whatsapp nie wystarczały.
Reżyser został wyposażony w dwa dodatkowe telefony, a oprócz tego teatr kupił gigantyczny monitor, który ustawiono tak, by Michał Znaniecki był widziany przez wszystkich biorących udział w próbach na scenie. Dźwięk z jego mikrofonu był słyszalny w całym teatrze.
– Sam jednak musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie, jak ogranicza reżysera praca na odległość – opowiada „Rzeczpospolitej" Michał Znaniecki. – Na pewno brakowało mi prywatnych rozmów z solistami, poczucia humoru w komentarzach do chóru. Każda uwaga wypowiedziana z ekranu musi być celna i konkretna, trzeba było przygotować listę precyzyjnych zadań aktorskich, które lakonicznie można było komentować i rozliczać. Nie wszystko jednak można i należało tak przekazywać. Uwagi do poszczególnych osób wysyłałem na WhatsApp lub SMS-em, a nawet mailem. Nie słyszy ich wtedy cały teatr, co ważne, jeśli są to uwagi do artystów, którzy coś mylą. Korekty przesyłałem też do asystenta, który podchodził do solisty i go poprawiał.