Kto rządzi Unią Europejską?

Jose Luis Rodriguez Zapatero? Herman Van Rompuy? Angela Merkel? A może redaktor naczelny „Frankfurter Allgemeine Zeitung”?

Aktualizacja: 16.01.2010 14:06 Publikacja: 16.01.2010 14:00

Kto rządzi Unią Europejską?

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

[srodtytul]Zapatero cugle szarpnąć zamierzał.

Szarpnęli jemu[/srodtytul]

Premier Hiszpanii jest Europejczykiem, można by rzec, wzorowym, ale także politykiem ambitnym z głową pełną pomysłów, w dodatku niestroniącym od kamer i reflektorów. Jak się okazuje, to pierwsze nie zawsze da się pogodzić z tym drugim i trzecim.

Hiszpania formalnie przewodniczy od 1 stycznia pracom Unii, ale Jose Luis Rodriguez Zapatero – już nie. Rząd w Madrycie przez pierwsze sześć miesięcy 2010 r. będzie wyznaczał priorytety, wysuwał postulaty, organizował spotkania, lecz sam szef rządu może co najwyżej powitać gości przybyłych na szczyt oraz przypilnować, by na stołach nie zabrakło paluszków i wody mineralnej. Traktat lizboński sprawił, iż Zapatero musiał ustąpić miejsca Hermanowi Van Rompuyowi, pierwszemu stałemu przewodniczącemu Rady Europejskiej. Przywódca hiszpańskich socjalistów ma po prostu pecha, bo to na jego skórze jest właśnie testowany nowy podział ról w unijnych instytucjach. I to testowany boleśnie.

Już w pierwszym tygodniu prezydencji Zapatero chciał dowieść swego zaangażowania w europejską integrację. Rozprawiał więc dużo o „Strategii 2020”, nowym, obiecującym projekcie, który ma nam wszystkim przynieść jeszcze większy dobrobyt i sprawić, iż Europa będzie bardziej dynamiczna i konkurencyjna od USA i Chin. Zaproponował, by karać te kraje, które nie nadążą ze spełnianiem kryteriów strategii i nie będą np. przeznaczały wystarczających kwot na zieloną energię czy zabezpieczenia socjalne.

Zapatero uznał, że jeśli Unia nie zacznie egzekwować realizacji „dziesięciolatki”, nikt się do niej nie przyłoży. Tak bowiem zakończyła się historia poprzedniej podobnej inicjatywy

– „Strategii lizbońskiej”. Bez poganiania i bez sankcji marzenia o Europie jako potędze pozostały na papierze.

Czy zatem pomysł Zapatero nie jest godny pochwały? Musimy być zwarci i silni, by dogonić Amerykę, nie ma tutaj miejsca dla leni i wagarowiczów. Kto się nie postara, zostanie napiętnowany. Czyż w podobny sposób nie działa pakt stabilizacyjny, regulujący zasady funkcjonowania strefy euro? Czyż Komisja Europejska nie karze za nadmierny deficyt finansów publicznych? Czy wreszcie nie zastanawiano się niedawno nad tym, by ukarać Irlandczyków i Czechów, ociągających się z ratyfikacją traktatu lizbońskiego? Wszystko w imię integracji i umacniania jedności Europy.

Zapatero wymyślił więc sobie najpewniej, że wyrazista propozycja „szarpnięcia cugli” spotka się co najmniej z zainteresowaniem największych graczy w UE, a kto wie, może i nawet z aplauzem.

Przeliczył się. Powiedział o jedno zdanie za dużo i zderzył się z rzeczywistością unijnej polityki. Tę rzeczywistość – jako gorącokrwisty rewolucjonista – chciałby wprawdzie zmienić, lecz walczy, niestety, nie w swojej kategorii wagowej. Ciężkiej. A powinien w koguciej.

Zapatero nadział się z miejsca na serię bardzo nieprzychylnych komentarzy – głównie w prasie anglosaskiej, ale także z ust niemieckiego ministra gospodarki Rainera Brüderle, który uznał jego propozycję za „niezbyt sensowną”.

Najbardziej intrygujący był jednak komentarz redakcyjny w dzienniku „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, którego wstępniaki, szczególnie dotyczące polityki zagranicznej, nader często pokrywają się ze stanowiskiem niemieckiego rządu: „Stanowiłyby one [sankcje proponowane przez Zapatero] drastyczną ingerencję w suwerenność podejmowania decyzji przez rządy narodowe, w prawo konstruowania własnego budżetu. Taka propozycja mogła wyjść tylko z kraju, który sformułowanie »interwencja z Brukseli« rozumie raczej jako błogosławieństwo, a nie groźbę. Przecież w ostatnich 20 latach Hiszpania, jak mało który kraj UE, czerpała garściami z różnych unijnych funduszy”. „FAZ” poszedł dalej niż Brüderle i nazwał plan Zapatero wprost absurdalnym.

Ten komentarz można by właściwie streścić w dwóch zdaniach: „Panie Zapatero, pan tu nie rządzisz. Wara od Niemiec i od niemieckiej kasy”.

Trzy dni później hiszpański premier zaczął przebąkiwać, iż wcale nie zamierzał wprowadzać kar, że dziennikarze źle go zrozumieli, i że właściwie sprawy już nie ma. Dość smutna rejterada i deprymujący początek hiszpańskiej prezydencji.

A co robił w tym czasie Herman Van Rompuy? Czy ma jakieś zdanie na temat sankcji dla państw maruderów? A może ułożył jakieś haiku o nieudanej szarży swojego hiszpańskiego kolegi?

II

[srodtytul]Niemiecki rząd ma w ręku marchewkę.

To wystarczy[/srodtytul]

„Byłaby to drastyczna ingerencja w suwerenność podejmowania decyzji przez rządy narodowe, w prawo konstruowania własnego budżetu”.

Suwerenność… rządy narodowe… drastyczna ingerencja z Brukseli… Już słyszeliśmy takie slogany, czytaliśmy tu i ówdzie podobne eurofobiczne frazesy. To przecież język eurosceptyków, nacjonalistów, konserwatystów, chcących zniszczyć nasze wspólne marzenie o zjednoczonej i silnej Europie. Retoryka braci Kaczyńskich, Vaclava Klausa i Davida Camerona, używana w minionym roku często i gęsto przez zajadłych wrogów traktatu lizbońskiego. Dlaczego zatem odnajdujemy ją w poważnej, euroentuzjastycznej, niemieckiej gazecie?

Być może ma to związek z pytaniem, które padło kilka akapitów wyżej: kto rządzi dzisiaj w Europie?

W kontekście wyżej opisanych perypetii Jose Luisa Zapatero odpowiedź wydaje się jasna: głównym rozgrywającym są Niemcy. Największy płatnik netto do unijnego budżetu, który wyciąga z otchłani zacofania Polskę, Portugalię, Bułgarię i kilka innych krajów, wymagający więc dla siebie szacunku i lepszego traktowania. Niemcy walczyli zaciekle o traktat lizboński, bo daje im on wreszcie polityczną siłę, przynależną największemu i najbogatszemu państwu Unii. Ograniczenie do minimum obszarów, w których UE podejmuje decyzje jednogłośnie, stwarza im ogromne pole manewru. Nie muszą już oglądać się na grymaszenie Brytyjczyków, ba, w sprzyjających okolicznościach mogą nawet pozwolić sobie na otwarty konflikt z Francją, pod warunkiem że będą w stanie skonstruować odpowiednią koalicję. Ale przecież sojusze zawiązuje się dużo łatwiej, gdy ma się w ręku marchewkę.

Być może dlatego Niemcy zareagowali oburzeniem na propozycję Zapatero. Obok niemieckiej marchewki pojawiłby się bowiem solidny brukselski kij, który stanowiłby przeciwwagę dla wpływów Berlina. Mało tego, ten kij mógłby przecież uderzyć w same Niemcy, gdyby się okazało, że rząd pani kanclerz Merkel musi przeznaczyć, dajmy na to, kilka miliardów euro na walkę z płacową dyskryminacją kobiet.

Jedno tupnięcie wystarczyło, by plan Zapatero rozpłynął się w powietrzu, co świadczy o niezwykłej sile perswazji szefa niemieckiego resortu gospodarki.

III

[srodtytul]W unijnym interesie mieści się nasz interes.

I Siemensa[/srodtytul]

Niemcy są krajem pragmatycznym, prowadzącym normalną, konsekwentną i bardzo skuteczną politykę zagraniczną, której głównym celem jest obrona niemieckich interesów gospodarczych na świecie.

Gdy z owej polityki zdrapać warstwę unijnej nowomowy i spojrzeć chłodnym okiem, okazałoby się, że działania Berlina nie mają wiele wspólnego z mitycznymi „wspólnym wartościami unijnym”, za to całkiem sporo z inwestycjami niemieckich koncernów (proszę nie odbierać tych słów jako krytyki: takie związki, podkreślmy raz jeszcze, są w stosunkach międzynarodowych rzeczą nie tylko normalną, lecz wręcz wskazaną).

Kanclerz Angela Merkel opanowała w sposób mistrzowski sztukę lawirowania między pozorowaną dbałością o losy Unii Europejskiej a rzeczywistą troską o przyszłość Volkswagena, Bayera czy E.ON.

Kwestia gazociągu północnego tak naprawdę nigdy nie stała się przedmiotem ogólnoeuropejskiej debaty, choć budujące go koncerny, a także rządy Niemiec i Rosji, wielokrotnie podkreślały, że jest to inwestycja jak najbardziej europejska.

Interesy Siemensa produkującego pociągi dla szybkiej kolei Moskwa

– Petersburg są ważniejsze niż jakiekolwiek projekty infrastrukturalne w ramach Unii. A los Opla istotniejszy niż los polskich stoczni, które można by przecież uznać od biedy za część europejskiego przemysłu stoczniowego. Walka ze zmianami klimatycznymi? Bardzo szczytny cel, ale gdy Komisja Europejska chciała obniżyć limity emisji spalin dla nowo produkowanych aut, to właśnie niemiecki rząd do końca walczył o to, by ograniczenia nie nadwerężyły kondycji rodzimego przemysłu samochodowego.

Politykę zagraniczną naszego zachodniego sąsiada cechuje zdrowy pragmatyzm. Stąd też tak mocne zaangażowanie kanclerz Angeli Merkel w przeforsowanie traktatu lizbońskiego. Jego wejście w życie można by porównać do zdobycia wielomiliardowego kontraktu dla spółki Deutschland AG.

Najbliżsi partnerzy Niemiec w Unii Francuzi postępują w równie cyniczny, choć nieco mniej subtelny sposób. W ostatnim czasie największym ich wkładem w przyszłość Europy (i jednym z bardziej szkodliwych) było wyrzucenie z traktatu lizbońskiego sformułowania o wolnym rynku i nieskrępowanej konkurencji. Jeśli szukamy odpowiedzi na pytanie „kto rządzi w Unii”, to w tej sprawie na pewno należałoby zaliczyć punkt prezydentowi Sarkozy’emu.

Francuzi nigdy nie naciskaliby tak mocno na stworzenie wspólnej europejskiej polityki obronnej, gdyby nie byli współwłaścicielami Airbusa i gdyby nie produkowali myśliwców Rafale. Nigdy nie zaangażowaliby się z taką mocą w walkę z emisjami CO2, gdyby nie mogli zarobić na sprzedaży swoich reaktorów atomowych (niewykluczone, że trafią one także do Polski). I nigdy nie troszczyliby się tak bardzo o mechanizmy kontroli europejskich banków i funduszy, gdyby nie zamierzali dopiec Londynowi i nie chcieli stworzyć wielkiego centrum finansowego w Paryżu. Francuzi prowadzą także własną (bynajmniej nie unijną) politykę wobec Moskwy, podejmując niekiedy kroki zdumiewające: rok po wkroczeniu rosyjskich wojsk do Osetii Południowej i Abchazji postanowili sprzedać Rosjanom duży helikopterowiec klasy Mistral, który być może będzie patrolował… czarnomorskie wybrzeże Gruzji.

IV

[srodtytul]Musimy mówić jednym głosem.

Une voix, eine Stimme[/srodtytul]

W takiej sytuacji nie do uniknięcia są poważne dyplomatyczne konflikty, nawet między dozgonnymi przyjaciółmi. Charles Grant, dyrektor Centre for European Reform i jeden z bardziej wnikliwych obserwatorów życia politycznego w Unii, napisał w jednym z esejów: „W 2007 roku Angela Merkel spotkała się z Dalajlamą, a rząd w Pekinie zaczął dyskryminować niemieckie firmy [inwestujące w Chinach]. Nie było jednak słychać wyrazów solidarności ze strony Wielkiej Brytanii czy Francji, które wykorzystały okazję, weszły w rynkową dziurę i nawiązały bliższe stosunki z komunistycznym rządem. Rok później z Dalajlamą spotkał się Nicolas Sarkozy i sytuacja się powtórzyła: Chińczycy byli wściekli, a francuskiego prezydenta nikt nie wsparł. Gdyby Europejczycy byli w stanie ustalić wspólne zasady utrzymywania stosunków z przywódcą Tybetańczyków, ich pozycja w relacjach z Pekinem byłaby dużo silniejsza”.

Dziś Unia Europejska tworzy własną służbę dyplomatyczną i ma przemawiać jednym głosem. Wygląda na to, że wspólne zasady dotyczące stosunków z Tybetem będą polegały na tym, iż nikt już z Dalajlamą się nie spotka.

Wydawałoby się zatem, iż sprawa jest jasna. Rządy Niemiec i Francji, w mniejszym stopniu także Włoch, wykorzystują Unię jako narzędzie budowania swojej pozycji w samej Europie i na arenie globalnej. Rozdają karty i podejmują kluczowe dla starego kontynentu decyzje. Wraz ze stworzeniem korpusu unijnych dyplomatów ich rola jeszcze wzrośnie.

Herman Van Rompuy poleciał w tym tygodniu do Aten, by rozmawiać na temat kryzysu finansowego z greckim premierem. Ale to nie Van Rompuy zdecyduje, czy i jak Unia powinna pomagać Grecji. Olli Rehn, nowy komisarz ds. ekonomicznych i walutowych, chce, aby Unia stworzyła stanowisko wysokiego przedstawiciela ds. gospodarczych. Wystarczy jedno tupnięcie, by z dnia na dzień zapomniał o tej propozycji. Joaquin Almunia, już wkrótce komisarz ds. konkurencji, zapewniał w ubiegły wtorek eurodeputowanych, że wszystkie kraje członkowskie będzie traktował równo, bez uprzedzeń i bez przywilejów. Wiadomo, że tak nie będzie. Jose Manuel Barroso pozostał na stanowisku szefa Komisji Europejskiej, bo Francja i Niemcy łaskawie się na to zgodziły. Herman Van Rompuy został „prezydentem” UE, bo tak chciały Berlin i Paryż. A ostateczny kształt nadzoru nad rynkami finansowymi będzie zależał od woli pani kanclerz Merkel i prezydenta Sarkozy’ego.

Mimo powtarzających się zgrzytów, Francja i Niemcy pozostają motorem Unii, a jednocześnie kierują tym autobusem, wymieniając się od czasu za kierownicą. Co nie oznacza, że tak będzie po wsze czasy.

V

[srodtytul]W Brukseli dobrze być.

Choć nudno[/srodtytul]

Niemcy i Francja przewodzą dzisiaj Unii, m.in. dlatego, iż miały w ostatnich kilku dekadach silnych i często bezwzględnych przywódców, którzy potrafili narzucić swoje zdanie i swoją wizję Europy innym: Helmuta Kohla, Francois Mitterranda, Gerharda Schrödera, Jacques’a Chiraca, Angelę Merkel, Nicolasa Sarkozy‘ego.

Bruksela, jako trzeci ośrodek władzy w Europie, pełniła dotąd jedynie funkcję pomocniczą, na wzór Wielkiego Regulatora, który ma pilnować przestrzegania prawa – głównie gospodarczego – i płynnie wprowadzać reformy wymyślane w Paryżu i Berlinie. Jednak w przyszłości pozycja dwóch najsilniejszych państw UE może się zmienić.

Przede wszystkim dlatego, że poziom życia w krajach Unii będzie się powoli wyrównywał, unijny budżet będzie nieubłaganie malał i za 20 lat argument o hojności Niemiec i skandalicznym braku wdzięczności wobec Berlina ze strony Hiszpanii czy Polski (vide komentarz w „FAZ”) może się stać anachroniczny. Rola Niemiec jako finansowej podpory UE już nie będzie tak oczywista.

Po drugie: Bruksela staje się powoli siedzibą eurokratycznego dworu, w którym byli i obecni komisarze, byli i obecni eurodeputowani, byli premierzy i ministrowie wymieniają się tekami, zajmują stanowiska „mędrców” czy mniej lub bardziej formalnych doradców, a w ostateczności znajdują pracę w rozlicznych think tankach i organizacjach lobbystów. Cały czas jednak kręcą się wokół tego samego unijnego jądra, bo Bruksela daje im sowite zarobki, rozliczne przywileje i mir prawdziwego Europejczyka.

Nie daje im tylko jednego: realnej władzy. Ale w miarę jak owa skorupa eurokracji będzie twardniała, politycy tacy jak Barroso, Almunia, Rehn, Jean-Claude Juncker, Mario Monti, Viviane Reding, Felipe Gonzalez będą coraz częściej patrzeć z niechęcia na wpływy Niemiec i Francji, z coraz większym wigorem będą się starali wykroić z unijnego tortu jak najwięcej władzy dla siebie. To dlatego m.in. Berlin i Paryż utrąciły kandydaturę Tony’ego Blaira na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, albowiem eurokraci mogliby zyskać w jego osobie prawdziwego lidera, rozmawiającego z Merkel i Sarkozym jak równy z równym.

Obecny „prezydent” Unii Herman Van Rompuy jest politycznym karłem w porównaniu z przywódcami Niemiec i Francji. Wyobraźmy sobie jednak, że na czele UE stoi Blair, kanclerzem Niemiec jest obecny szef opozycyjnej SPD Sigmar Gabriel, a prezydentem Francji socjalistka Martine Aubry. W takiej konfiguracji układ sił zmieniłby się w sposób radykalny

– choćby z powodu charyzmy byłego premiera Wielkiej Brytanii.

Która Europa spodobałaby nam się bardziej?

Czy lepiej żyć w podwójnej rzeczywistości, powtarzając slogany o unijnej solidarności, a jednocześnie pogodzić się z faktem, że Berlin i Paryż nadają ton Unii oraz prowadzą niezależną politykę zagraniczną? Czy raczej poddać się w pełni woli Komisji Europejskiej oraz legionowi brukselskich urzędników, niewybieralnych, nieodwoływalnych i wyjętych spod jakiejkolwiek demokratycznej k ontroli?

VI

[srodtytul]Ostatnie pytanie nie jest wcale wyrazem desperacji[/srodtytul]

Plus Minus
Artysta wśród kwitnących żonkili
Plus Minus
Dziady pisane krwią
Plus Minus
„Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”: Skandynawskie historie rodzinne
Plus Minus
„PGA Tour 2K25”: Trafić do dołka, nie wychodząc z domu
Plus Minus
„Niespokojne pokolenie”: Dzieciństwo z telefonem