– Petersburg są ważniejsze niż jakiekolwiek projekty infrastrukturalne w ramach Unii. A los Opla istotniejszy niż los polskich stoczni, które można by przecież uznać od biedy za część europejskiego przemysłu stoczniowego. Walka ze zmianami klimatycznymi? Bardzo szczytny cel, ale gdy Komisja Europejska chciała obniżyć limity emisji spalin dla nowo produkowanych aut, to właśnie niemiecki rząd do końca walczył o to, by ograniczenia nie nadwerężyły kondycji rodzimego przemysłu samochodowego.
Politykę zagraniczną naszego zachodniego sąsiada cechuje zdrowy pragmatyzm. Stąd też tak mocne zaangażowanie kanclerz Angeli Merkel w przeforsowanie traktatu lizbońskiego. Jego wejście w życie można by porównać do zdobycia wielomiliardowego kontraktu dla spółki Deutschland AG.
Najbliżsi partnerzy Niemiec w Unii Francuzi postępują w równie cyniczny, choć nieco mniej subtelny sposób. W ostatnim czasie największym ich wkładem w przyszłość Europy (i jednym z bardziej szkodliwych) było wyrzucenie z traktatu lizbońskiego sformułowania o wolnym rynku i nieskrępowanej konkurencji. Jeśli szukamy odpowiedzi na pytanie „kto rządzi w Unii”, to w tej sprawie na pewno należałoby zaliczyć punkt prezydentowi Sarkozy’emu.
Francuzi nigdy nie naciskaliby tak mocno na stworzenie wspólnej europejskiej polityki obronnej, gdyby nie byli współwłaścicielami Airbusa i gdyby nie produkowali myśliwców Rafale. Nigdy nie zaangażowaliby się z taką mocą w walkę z emisjami CO2, gdyby nie mogli zarobić na sprzedaży swoich reaktorów atomowych (niewykluczone, że trafią one także do Polski). I nigdy nie troszczyliby się tak bardzo o mechanizmy kontroli europejskich banków i funduszy, gdyby nie zamierzali dopiec Londynowi i nie chcieli stworzyć wielkiego centrum finansowego w Paryżu. Francuzi prowadzą także własną (bynajmniej nie unijną) politykę wobec Moskwy, podejmując niekiedy kroki zdumiewające: rok po wkroczeniu rosyjskich wojsk do Osetii Południowej i Abchazji postanowili sprzedać Rosjanom duży helikopterowiec klasy Mistral, który być może będzie patrolował… czarnomorskie wybrzeże Gruzji.
IV
[srodtytul]Musimy mówić jednym głosem.
Une voix, eine Stimme[/srodtytul]
W takiej sytuacji nie do uniknięcia są poważne dyplomatyczne konflikty, nawet między dozgonnymi przyjaciółmi. Charles Grant, dyrektor Centre for European Reform i jeden z bardziej wnikliwych obserwatorów życia politycznego w Unii, napisał w jednym z esejów: „W 2007 roku Angela Merkel spotkała się z Dalajlamą, a rząd w Pekinie zaczął dyskryminować niemieckie firmy [inwestujące w Chinach]. Nie było jednak słychać wyrazów solidarności ze strony Wielkiej Brytanii czy Francji, które wykorzystały okazję, weszły w rynkową dziurę i nawiązały bliższe stosunki z komunistycznym rządem. Rok później z Dalajlamą spotkał się Nicolas Sarkozy i sytuacja się powtórzyła: Chińczycy byli wściekli, a francuskiego prezydenta nikt nie wsparł. Gdyby Europejczycy byli w stanie ustalić wspólne zasady utrzymywania stosunków z przywódcą Tybetańczyków, ich pozycja w relacjach z Pekinem byłaby dużo silniejsza”.
Dziś Unia Europejska tworzy własną służbę dyplomatyczną i ma przemawiać jednym głosem. Wygląda na to, że wspólne zasady dotyczące stosunków z Tybetem będą polegały na tym, iż nikt już z Dalajlamą się nie spotka.
Wydawałoby się zatem, iż sprawa jest jasna. Rządy Niemiec i Francji, w mniejszym stopniu także Włoch, wykorzystują Unię jako narzędzie budowania swojej pozycji w samej Europie i na arenie globalnej. Rozdają karty i podejmują kluczowe dla starego kontynentu decyzje. Wraz ze stworzeniem korpusu unijnych dyplomatów ich rola jeszcze wzrośnie.
Herman Van Rompuy poleciał w tym tygodniu do Aten, by rozmawiać na temat kryzysu finansowego z greckim premierem. Ale to nie Van Rompuy zdecyduje, czy i jak Unia powinna pomagać Grecji. Olli Rehn, nowy komisarz ds. ekonomicznych i walutowych, chce, aby Unia stworzyła stanowisko wysokiego przedstawiciela ds. gospodarczych. Wystarczy jedno tupnięcie, by z dnia na dzień zapomniał o tej propozycji. Joaquin Almunia, już wkrótce komisarz ds. konkurencji, zapewniał w ubiegły wtorek eurodeputowanych, że wszystkie kraje członkowskie będzie traktował równo, bez uprzedzeń i bez przywilejów. Wiadomo, że tak nie będzie. Jose Manuel Barroso pozostał na stanowisku szefa Komisji Europejskiej, bo Francja i Niemcy łaskawie się na to zgodziły. Herman Van Rompuy został „prezydentem” UE, bo tak chciały Berlin i Paryż. A ostateczny kształt nadzoru nad rynkami finansowymi będzie zależał od woli pani kanclerz Merkel i prezydenta Sarkozy’ego.
Mimo powtarzających się zgrzytów, Francja i Niemcy pozostają motorem Unii, a jednocześnie kierują tym autobusem, wymieniając się od czasu za kierownicą. Co nie oznacza, że tak będzie po wsze czasy.
V
[srodtytul]W Brukseli dobrze być.
Choć nudno[/srodtytul]
Niemcy i Francja przewodzą dzisiaj Unii, m.in. dlatego, iż miały w ostatnich kilku dekadach silnych i często bezwzględnych przywódców, którzy potrafili narzucić swoje zdanie i swoją wizję Europy innym: Helmuta Kohla, Francois Mitterranda, Gerharda Schrödera, Jacques’a Chiraca, Angelę Merkel, Nicolasa Sarkozy‘ego.
Bruksela, jako trzeci ośrodek władzy w Europie, pełniła dotąd jedynie funkcję pomocniczą, na wzór Wielkiego Regulatora, który ma pilnować przestrzegania prawa – głównie gospodarczego – i płynnie wprowadzać reformy wymyślane w Paryżu i Berlinie. Jednak w przyszłości pozycja dwóch najsilniejszych państw UE może się zmienić.
Przede wszystkim dlatego, że poziom życia w krajach Unii będzie się powoli wyrównywał, unijny budżet będzie nieubłaganie malał i za 20 lat argument o hojności Niemiec i skandalicznym braku wdzięczności wobec Berlina ze strony Hiszpanii czy Polski (vide komentarz w „FAZ”) może się stać anachroniczny. Rola Niemiec jako finansowej podpory UE już nie będzie tak oczywista.
Po drugie: Bruksela staje się powoli siedzibą eurokratycznego dworu, w którym byli i obecni komisarze, byli i obecni eurodeputowani, byli premierzy i ministrowie wymieniają się tekami, zajmują stanowiska „mędrców” czy mniej lub bardziej formalnych doradców, a w ostateczności znajdują pracę w rozlicznych think tankach i organizacjach lobbystów. Cały czas jednak kręcą się wokół tego samego unijnego jądra, bo Bruksela daje im sowite zarobki, rozliczne przywileje i mir prawdziwego Europejczyka.
Nie daje im tylko jednego: realnej władzy. Ale w miarę jak owa skorupa eurokracji będzie twardniała, politycy tacy jak Barroso, Almunia, Rehn, Jean-Claude Juncker, Mario Monti, Viviane Reding, Felipe Gonzalez będą coraz częściej patrzeć z niechęcia na wpływy Niemiec i Francji, z coraz większym wigorem będą się starali wykroić z unijnego tortu jak najwięcej władzy dla siebie. To dlatego m.in. Berlin i Paryż utrąciły kandydaturę Tony’ego Blaira na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, albowiem eurokraci mogliby zyskać w jego osobie prawdziwego lidera, rozmawiającego z Merkel i Sarkozym jak równy z równym.
Obecny „prezydent” Unii Herman Van Rompuy jest politycznym karłem w porównaniu z przywódcami Niemiec i Francji. Wyobraźmy sobie jednak, że na czele UE stoi Blair, kanclerzem Niemiec jest obecny szef opozycyjnej SPD Sigmar Gabriel, a prezydentem Francji socjalistka Martine Aubry. W takiej konfiguracji układ sił zmieniłby się w sposób radykalny
– choćby z powodu charyzmy byłego premiera Wielkiej Brytanii.
Która Europa spodobałaby nam się bardziej?
Czy lepiej żyć w podwójnej rzeczywistości, powtarzając slogany o unijnej solidarności, a jednocześnie pogodzić się z faktem, że Berlin i Paryż nadają ton Unii oraz prowadzą niezależną politykę zagraniczną? Czy raczej poddać się w pełni woli Komisji Europejskiej oraz legionowi brukselskich urzędników, niewybieralnych, nieodwoływalnych i wyjętych spod jakiejkolwiek demokratycznej k ontroli?
VI
[srodtytul]Ostatnie pytanie nie jest wcale wyrazem desperacji[/srodtytul]