W Polsce mamy poważny kryzys instytucjonalny. Instytucje, które powinny być niezależne, co zapisano w konstytucji, łatwo stają się politycznymi trybikami w machinie władzy, a stojący na ich czele definiują urząd przez pryzmat swoich poglądów politycznych i przekonań. Nie jest to zjawisko nowe, ale w ostatnich latach przybrało na sile.
Zjednoczona Prawica, która rządzi od ośmiu lat, nie oparła się pokusie szycia państwa na własną miarę, nie pozostawiając przestrzeni nieprawomyślnym. Wystarczy okazać odrobinę niezależności, by być traktowanym jak polityczny przeciwnik. W efekcie instytucji niezależnych od władzy pozostało niewiele. Sojusze i otwarte związki z władzą mamy chociażby w sądownictwie, gdzie widać je w Trybunale Konstytucyjnym czy Krajowej Radzie Sądownictwa.
Czytaj więcej
Prezes NIK, Marian Banaś, uczestnicząc w politycznym happeningu Konfederacji u boku Sławomira Mentzena, przekroczył Rubikon. To kpina z niezależności najważniejszej instytucji kontrolnej w państwie.
NIK, o którym piszemy dziś w „Rzeczpospolitej”, był instytucją niezależną od PiS, ale bardziej przez przypadek. Bo na jego prezesa obóz władzy wybrał przecież polityka PiS, tyle że niejasności związane z majątkiem i medialny skandal spowodowały, że Marian Banaś został przez swoich kolegów skazany na banicję. Następnie partia rządząca prośbą i groźbą próbowała usunąć go ze stanowiska. Prezes NIK okazał się jednak twardym graczem, przekształcając swój urząd w bastion nie tylko odporny na ataki, ale też zdolny do zadawania politycznych ciosów.
Ostry konflikt z czasem przekształcił się w wojnę pozycyjną. Banaś, mimo szumnych zapowiedzi, większej krzywdy rządzącym nie wyrządził, kontrole w Trybunale Konstytucyjnym czy Funduszu Sprawiedliwości nie wstrząsnęły obozem władzy. Z drugiej strony również w PiS osłabł zapał do usuwania Banasia ze stanowiska za wszelką cenę. Już cztery lata Sejm nie może z jakiegoś powodu zająć się jego immunitetem.