O potrzebie podjęcia skutecznych kroków w celu przyspieszenia repatriacji Polaków ze Wschodu pisałem na tych łamach wielokrotnie. Proszę się nie dziwić. To żadna obsesja, tylko cień traumy, która wisi nad rodzinami wielu Polaków. Także nad moją. Moi przodkowie znad Berezyny stali się ofiarami sowieckich morderstw i deportacji.
Najpierw, zanim przeprowadzono „Operację polską NKWD” (1937–1938), wywożono na Biełomorkanał. W prosty sposób. Jesienią 1929 roku do zaścianka Ustrona przyjechały ciężarówki, do których zapakowano wszystkich dorosłych mężczyzn, w tym mojego pradziadka Antoniego. Przez jakiś czas wywiezieni pisali listy do domu, potem przestali. Nikt nie wrócił. Sprawę Polaków z Kresów ostatecznie miała jednak załatwić „Operacja polska”. W ciągu kilkunastu miesięcy, według zachowanych dokumentów NKWD, zamordowano strzałem w tył głowy nie mniej niż 111 091 naszych rodaków, a do łagrów wysłano prawie 29 tys. Resztę rozproszono; samym deportacjom do dalekiej Azji poddano ponad 100 tys.
Czytaj więcej
MSWiA chce tak zmienić przepisy dotyczące repatriacji, aby stworzyć warunki do powrotu większej liczby osób o polskich korzeniach do kraju.
Z terenów, gdzie mieszkali moi przodkowie, przeżyła garstka. Nieliczni trafili nad Wisłę. To dlatego mam z tej strony rodziny tak mało krewnych. Dlatego z matką mojego ojca widziałem się w życiu tylko trzy razy; dwa podczas nielegalnych (podrobione dokumenty) wypraw do ZSRR.
Czy repatriacja w czasach PiS się powiodła?
Proszę się więc nie dziwić, że przez lata na łamach „Rzeczpospolitej” starałem się być rzecznikiem tych, którzy przeżyli. Tym bardziej było to bolesne, że moja aktywność przebiła się jakoś do ocalonych; zdarzało się i wciąż zdarza, że ich potomkowie odzywają się czasem z odmętów wschodnich barbarii. Nie wiem, jak im pomóc.