Niegdyś człowiek był najważniejszą – po Bogu i istotach niebiańskich – osobą we wszechświecie. W różnych kulturach i religiach przedstawiano kosmos podobnie: w środku nieruchoma Ziemia, krążące wokół niej Słońce i planety. Gwiazdy były dziurkami w nieboskłonie, którędy przeziera blask Boży. Obojętnie, czy nieruchomą Ziemię otaczają obroty sfer niebieskich, jak u Arystotelesa; czy spoczywa na grzbiecie żółwia, jak u wielu ludów: od Chin po Indian amerykańskich. Ona i tylko ona wyznacza centrum wszechrzeczy.

Miażdżący cios zadał tej koncepcji Kopernik, a potem Kepler. To był nie tylko przewrót w astronomii, lecz także strącenie człowieka ze szczytu „piramidy stworzenia”, a jego religii z piedestału jedynie słusznej i możliwej. Nie od razu pojęliśmy filozoficzne konsekwencje kopernikańskiego przewrotu w kosmologii, chociaż Giordano Bruno już pod koniec XVI wieku heretycko fantazjował o bezmiarze odległych słońc i okrążających je planet zamieszkałych przez istoty rozumne. Spalony na stosie kacerz miał jednak rację, o czym nauka przekonała się po kolejnych stuleciach. Dopiero w XX wieku pojęliśmy ten bezmiar, do tego stopnia, że jeden z popularnych przed półwieczem pisarzy fantastyki naukowej opublikował zbiór opowiadań pod tytułem: „Wróble galaktyki”. Oto miara degradacji człowieka przez naukę; od „pana stworzenia” do istoty we wszechświecie tak pospolitej jak przysłowiowy wróbel.

Ale już rosła w siłę koncepcja przeciwna, choć dopiero w XXI wieku pojęliśmy jej konsekwencje. W 1927 r. belgijski ksiądz katolicki Georges Lemaître wystąpił z – początkowo źle przyjętą – hipotezą powstania wszechświata w „wielkim wybuchu”, choć podobne przypuszczenia znajdujemy w hinduizmie, żydowskiej kabale, a nawet u św. Augustyna. Bo co to znaczy, że nagle rozdarła się przestrzeń i wszechświat zaczął rozszerzać się z nieskończenie gorącej kuleczki? Jaka siła to sprawiła? No i czemu śmie o tym gadać jakiś klecha, chociaż z profesorskim tytułem? Ale najbardziej otchłanne okazują się dowody precyzyjnego zestrojenia parametrów eksplozji, bo tylko dzięki temu, na małej planetce u skraju Drogi Mlecznej, zaistniała istota rozumna, a podobne zestrojenie jest mało prawdopodobne gdzie indziej. Ta „zasada antropiczna” jest mrożącym krew w żyłach prawidłem kosmologii. Bóg czy nieznane prawa przyrody? Czyżbyśmy byli samotni w kosmicznej pustce? No i kim jest człowiek, bo na pewno nie wróblem?