Ale prymat polityki ma miejsce od dawna, dość wspomnieć stosunek kolejnych tureckich rządów do rzezi Ormian, hitlerowskie usiłowania udowodnienia germańskości ziem nad Wisłą, sowiecki, a potem rosyjski upór w twierdzeniu, że „Wielka Wojna Ojczyźniana" zaczęła się dopiero w roku 1941, albo w sprawie Katynia. Można nawet sformułować prawo mówiące, że im bardziej autorytarny jest reżim, tym więcej polityki w historii; dopiero w demokracji prawda ma szansę odżyć.

Jeśli więc z przykrością zmuszony jestem uznać, że polityka historyczna od dawna istnieje i ma się dobrze, to krajem, który powinien otrzymać nieusuwalną ocenę niedostateczną za jej realizację, jest Polska po 1989 roku.

Jej znak firmowy to Solidarność, która sprawiła, że wolność w tej części Europy stała się możliwa. Właśnie dlatego od historycznego 1980 roku, aż po lata 90., świat patrzył na nas z nadzieją, że mamy coś ważnego do powiedzenia nie tylko o nazwie związku zawodowego, ale też o solidarności pisanej małą literą, bo bez niej wspólna przyszłość ludzkości musi okazać się mroczna.

Niestety, najpierw coś tam bąkaliśmy nieśmiało z okazji kolejnych rocznic, aż świat doszedł do przekonania, że wolność zaczęła się od zburzenia muru berlińskiego. A potem przyszły potępieńcze swary. Tylko stare, złe małżeństwo, które już zdążyło się wzajemnie opluć i spoliczkować, potrzebuje kłótni przy obcych ludziach, aby pobudzić wigor wystrzępionych obelg. Tak jak my w sporze o Lecha Wałęsę, genezę i dzień dzisiejszy Solidarności. Wałęsa – od podpisania esbeckich papierów w młodości aż po obalenie komunizmu – jest symbolem wyzwalania się nas wszystkich. Ale światu demonstrujemy tylko spektakl wzajemnej złości.

Ci, którzy dzisiaj z wyżyn IPN albo Ministerstwa Kultury pouczają nas o polityce historycznej, nie mają prawa odzywać się na ten temat, bo zmarnowali szansę, jaka zdarza się raz na kilkaset lat. Dlatego można tylko gorzko sparafrazować wieszcza: mieliśmy, chamy, złoty róg. ©?