Prof. Grzegorz W. Kołodko: Brzydota najpiękniejszego słowa

Czy zgodne ze zdrowym rozsądkiem jest szantażowanie innych państw – w tym sojuszników, z którymi zawarto dwu- lub wielostronne porozumienia – wysokimi taryfami celnymi, które szkodzą międzynarodowej wymianie handlowej napędzającej wzrost gospodarczy?

Publikacja: 09.04.2025 04:59

10.09.2015 Krynica-Zdroj (woj. malopolskie). XXV. Forum Ekonomiczne. Nz. Grzegorz Kolodko

10.09.2015 Krynica-Zdroj (woj. malopolskie). XXV. Forum Ekonomiczne. Nz. Grzegorz Kolodko

Foto: Guzik Piotr/Fotorzepa

Racjonalne jakoby ma być stosowanie sankcji wobec innych gospodarek, których konkurencyjności nie potrafi się sprostać? No, chyba że sięga się z wielkim rozmachem do protekcjonistycznych ceł z powodów estetycznych, skoro zdaniem prezydenta Trumpa taryfa to „najpiękniejsze słowo w słowniku”.

Teoria szaleńca w praktyce

Trump 2.0 wierzy, że strasząc zagraniczne firmy wysokimi cłami wwozowymi, skłoni je hurtowo do przenoszenia produkcji do USA: „Przyjdź i wytwarzaj swój produkt w Ameryce, ale jeśli tego nie zrobisz, to twoja sprawa. Najprościej mówiąc, będziesz musiał zapłacić cło – różne kwoty – które skierują setki miliardów dolarów, a nawet biliony dolarów do naszego skarbca”. Myli się fundamentalnie. Grożenie cłami może niektórych skłonić do ustępstw, ponieważ dzięki temu unikają poważniejszych konsekwencji. Wtedy koszty ponoszone przez atakowaną stronę są mniejsze, niż stałoby się to w obliczu wojny celnej. Jakie będą wypadkowe tej amerykańskiej gry – tak politycznej, jak i ekonomicznej – tego ex ante nie wiemy, bo poruszamy się po ruchomych piaskach.

W języku politologii i dyplomacji można napotkać określenie „teoria szaleńca”, które pojawiło się po raz pierwszy pół milenium temu, kiedy to w 1517 roku Niccolò Machiavelli w „Księciu” napisał, że „bardzo mądrze jest symulować szaleństwo”. Otóż wcale nie mądrze, ale bywa, że skutecznie. Adresaci czyichś skrajnych pogróżek mogą je uważać za szalone, ale nie mogą ich zlekceważyć. Na tym przecież polega istota szaleństwa, że szaleniec może postąpić zgodnie ze swoimi szalonymi zapowiedziami. Ale może też zachować się wbrew im. W przypadku Trumpa wpierw jakieś jego radykalne stwierdzenia, a potem zaprzeczenia niektórzy określają jako mgłę informacyjną. Trzeba uważać, bo we mgle łatwo można się zgubić.

W praktyce niekiedy trzeba też ustąpić, aby nie testować realności zachowań, którymi się grozi, bo koszty ich ziszczenia byłyby katastrofalne. Tak jest w sytuacji, gdy straszy się ewentualnością użycia broni atomowej, co czynił w czasie wojny wietnamskiej prezydent Nixon, próbując w ten sposób zmusić Vietcong do uległości. Tak było nieco bliżej teraźniejszości, kiedy to Trump 1.0 licytował się z północnokoreańskim dyktatorem Kim Jong Unem, który z nich ma na swoim biurku większy czerwony guzik.

Nonsensy trumponomiki

Taryfy zgodnie z trumponomiką mają załatwić trzy sprawy za jednym zamachem. Po pierwsze, mają kosztem zagranicy zapewnić dostateczny poziom dochodów budżetowych w USA, nawet w przypadku rezygnacji z krajowych podatków dochodowych. Kompletnie nierealne! Gdyby zastosować powszechne cła w wysokości 25 proc., to dałoby to (przy nierealistycznym założeniu utrzymania wolumenu importu) maksimum 12 proc. dotychczasowych przychodów fiskusa.

Po drugie, cła mają jakoby zrównoważyć amerykański bilans handlowy, który od lat charakteryzuje się głębokim deficytem. To prawda, że protekcjonistyczne taryfy ograniczyłyby sprowadzanie towarów z zagranicy, ponieważ stałyby się one droższe. Ale zarazem wskutek spadku importu zagranica pozyskałaby mniej dolarów. W ślad za wynikającą stąd redukcją podaży dolara na rynkach światowych jego siła by wzrosła. Gdy z kolei dolar ulegałby aprecjacji, to obniżałby się popyt na amerykański eksport. W końcowym efekcie USA mniej by zaimportowały, ale zarazem mniej by wyeksportowały i bilans handlowy niewiele, jeśli w ogóle by się poprawił.

Po trzecie, faktycznie nakładanie ceł importowych na określone asortymenty towarów poprawia relatywną konkurencyjność miejscowych firm działających w chronionych w ten sposób sektorach poprzez ograniczanie skali dopływu na rynek towarów z zagranicy, ale zarazem pociąga za sobą relatywnie większe obciążenia innych rodzimych firm niechronionych takimi protekcjonistycznymi praktykami. Intencjonalnie ratując jednych, można pogrążać innych, na produkty których popyt może być relatywnie niższy, a koszty produkcji wyższe.

Wszystkie te trzy reakcje dawały o sobie znać podczas forsowania protekcjonizmu w trakcie pierwszej kadencji prezydenta Trumpa, w latach 2017–2021. Zamiast wyciągnąć z tamtych doświadczeń prawidłowe wnioski, on sam i jego akolici wolą dalej brnąć w nieskuteczną politykę. Niczego nie nauczyli się na przykład z faktu, że restrykcje celne zastosowane wobec przywożonej do USA stali w żadnym stopniu nie wpłynęły na wzrost zatrudnienia w tym sektorze hutnictwa, a wręcz odwrotnie; zatrudnienie w produkcji stali spadło z około 84 tys. osób w roku 2018 do około 80 tys. dwa lata później, w końcu wyborczego roku 2020.

Kto za to zapłaci?

Prezydent Trump nie rozumie, że bezpośrednie koszty narzucanych ceł ponoszą amerykańscy producenci i konsumenci kupujący towary podrażane w ten sposób. Cła działają jak dodatkowe obciążenia podatkowe, które są wliczone w cenę pokrywaną przez nabywców. Inni to pojmują, choćby kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez, która bez ogródek atakuje inicjatora taryfowych szaleństw: „Trumpowi chodzi o to, żeby pogorszyć wskutek inflacji sytuację klasy robotniczej Ameryki, a nie ją polepszyć. On napełnia kieszenie sobie i klasie miliarderów”. Dobrze, że nie może jej deportować, bo choć ma korzenie portorykańskie, to jest rodowitą Amerykanką. A przecież Trump już kiedyś – latem 2019 roku – w jednym ze swoich w istocie rasistowskich komentarzy, radził jej i kilku innym postępowym kongresmenkom, których przodkowie kiedyś przyimigrowali do USA nie z europejskich krajów, aby „wróciły tam (...) skąd przybyły”.

Nie wiadomo, czy rzeczywiście chodzi mu o sprzyjanie bogaczom kosztem biedaków, ale Ocasio-Cortez ma rację co do wpływu taryf importowych na realne dochody gospodarstw domowych. Rynkowy mechanizm redystrybucyjny działa w ten sposób, że w wydatkach konsumpcyjnych osób o niższych dochodach relatywnie większy udział mają zakupy dóbr niż usług. Dla osób o wysokich dochodach jest odwrotnie. Gdy ktoś uboższy wydaje sporo na produkty, kupując ubrania sprowadzone z Chin czy tani samochód zmontowany w Meksyku, to nałożone jest na niego proporcjonalnie większe obciążenie celne niż w przypadku zamożniejszych osób, które względnie dużo wydają na świadczone w kraju usługi, z natury rzeczy nieoclone. W cenie płaconej za drogą prywatną szkołę nie ma cła, w importowanych i oclonych butach dla dziecka jest. W cenie wakacji za granicą nie ma, w oclonym ubraniu jest.

Smutne to wszystko, bo niemałe koszty poniosą masy Bogu ducha winnych ludzi w jakże wielu miejscach tego wędrującego świata. Analiza przeszłości pokazuje, że w trzech czwartych przypadków nałożenie ceł na import z jakiegoś kraju powoduje jego rewanż. W odpowiedzi, najczęściej symetrycznej, stosuje on retorsje w formie ceł importowych wobec towarów sprowadzanych z kraju handlowego agresora. W rezultacie tych akcji i reakcji rozkręca się wojna handlowa, która szkodzi wszystkim w nią zaangażowanym.

Dużo łatwiej ją rozpocząć, niż się z niej wycofać. Niektórzy już się zastanawiają, czy protekcjonistyczna euforia waszyngtońskiej administracji oznacza koniec powojennego świata wolnego handlu. Bynajmniej. Świat jeszcze nie zwariował i choć wskutek wojen handlowych ucierpi, to grożące nam fale protekcjonizmu nie są wieczne. Podobnie jak ich inicjator.

Fanaberie Trumpa 2.0

Czyż przy tym wszystkim nie jest krotochwilne, gdy na Światowym Forum Ekonomicznym prezydent USA usiłował tłumaczyć elitom biznesu, finansów, polityki i mediów komentujących stosunki gospodarcze, że przyłączenie Kanady do USA jako 51. stanu zlikwidowałoby amerykański deficyt handlowy (nie tak duży, bo w 2024 roku około 44 mld dol.), no bo w jednym zintegrowanym kraju nie byłoby między nimi eksportu i importu? To nie prościej zjednoczyć rachunkowość i urzędy statystyczne i udawać, że nie ma granicy? To może by tak jeszcze przyłączyć Unię Europejską, z którą Stany Zjednoczone mają dużo większy deficyt w obrotach handlowych (około 162 mld dol. w 2023 roku)?

Czyż przy tym wszystkim nie jest ironią historii, że zanim nadęty Trump 2.0 wpadł na pomysł nazwania swoich idée fixe „rewolucją zdrowego rozsądku”, pokolenie wcześniej określenie to akurat w Kanadzie stało się popularne? W latach 1995–2002 w prowincji Ontario pod rządami premiera Mike’a Harrisa z Postępowo-Konserwatywnej Partii rozumiano pod tym hasłem równoważenie budżetu przy jednoczesnym zmniejszeniu podatków oraz ograniczaniu roli państwa. Nie za bardzo powiodła się taka de facto neoliberalna polityka, ale nie ta jedna nauka poszła w las.

Czyż nie jest ironią historii, że po raz pierwszy o zdrowym rozsądku w dokładnie tak zatytułowanym pamflecie, „Common Sense”, pisał epokę wcześniej, w 1776 roku, Thomas Paine? Ten brytyjski pisarz i myśliciel doby Oświecenia, a zarazem uczestnik rewolucji amerykańskiej i jeden z ojców założycieli USA, opowiadał się za niepodległością i jego publikacja odegrała niebagatelną rolę w zapoczątkowaniu rewolucji, która wyzwoliła kolonie od zależności wobec Wielkiej Brytanii. A teraz prowincje Kanady miałyby swoją niezależność utracić? Trump rzecz jasna nie pomyślał o tym, że w większości spośród tamtejszych dziesięciu prowincji i trzech terytoriów rządzą kręgi postępowe, które ani chybi w przypadku amerykanizacji wzmocniłyby partię demokratów i w konsekwencji republikanie rychło utraciliby większość w obu izbach Kongresu. Spokojnie starczyłoby głosów do impeachmentu…

To może by tak jeszcze dodać do tych kuriozalnych propozycji polityczno-handlowych przyłączenie jako 52. stanu Meksyku? Wtedy zgodnie z „logiką” Trumpa powinien zniknąć problem z niekontrolowaną imigracją stamtąd, jako że wszyscy mieszkańcy tak powiększonego kraju byliby u siebie. Dobrze, że przynajmniej Francuzi nie zgłaszają pretensji do Luizjany nieopatrznie sprzedanej Amerykanom w 1803 roku, a Rosjanie nie żądają odsprzedania Alaski, którą za czasów carskich, w 1867 roku, zhandlowali za kardynalnie marne 7,2 mln dol., czyli ekwiwalentnie około 135 mln dol. dzisiaj. Tyle to nie tylko Musk mógłby wyjąć z kieszeni, ale i sam Trump. Ale na Grenlandię może im nie starczyć, bo liczy się coś więcej niż tylko pieniądze.

CV

Prof. Grzegorz W. Kołodko

wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego, były wicepremier i minister finansów w latach 1994–1997 i 2002–2003.

Fragmenty książki pt. „Trump 2.0 Rewolucja chorego rozsądku” opublikowanej przez Wydawnictwo Naukowe PWN

Racjonalne jakoby ma być stosowanie sankcji wobec innych gospodarek, których konkurencyjności nie potrafi się sprostać? No, chyba że sięga się z wielkim rozmachem do protekcjonistycznych ceł z powodów estetycznych, skoro zdaniem prezydenta Trumpa taryfa to „najpiękniejsze słowo w słowniku”.

Teoria szaleńca w praktyce

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Czy Polska może nie przystąpić do strefy euro?
Opinie Ekonomiczne
Hubert A. Janiszewski: Jak zaostrzyć sankcje wobec Rosji
Opinie Ekonomiczne
Mikołaj Raczyński: Amerykańska pułapka. Cła nie wzmocnią pozycji USA
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: U źródeł amerykańskiego deficytu
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Opinie Ekonomiczne
Prof. Postuła: Czy jest inna terapia niż leczenie zadłużaniem?