W 2011 r. płace realnie wzrosły o 0,9 proc., rok wcześniej tylko o 0,8 proc. Ten rok też zapowiada się fatalnie, jeśli inflacja utrzyma się na 4-procentowym poziomie, to może czekać nas nawet spadek siły nabywczej naszych wynagrodzeń.

Zresztą w wielu gospodarstwach domowych już tak się dzieje. Bo cóż z tego, że spadają ceny ubrań i butów, a za wypoczynek, obiad w restauracji czy wyposażenie mieszkania trzeba zapłacić niewiele więcej niż rok temu, skoro w tym samym czasie bardzo intensywnie drożeje żywność, energia, gaz, paliwo? To akurat dosyć stałe pozycje w naszych domowych budżetach i oszczędzać się na nich nie da, po prostu wraz ze wzrostem cen rosną też nasze wydatki, na inne cele mamy do dyspozycji coraz mniej. Dlaczego w takiej sytuacji, gdy podwyżki wydawałyby się jak najbardziej potrzebne i uzasadnione, rynkowa presja na wzrost wynagrodzeń jest niewielka (choć zapewne istnieją załogi przedsiębiorstw o większej sile przebicia)?

Z jednej strony paraliżuje nas strach przed utratą pracy, przed zwolnieniem, likwidacją stanowiska pracy. Z drugiej strony sytuacja na rynku pracy wcale tych obaw nie rozwiewa. Co prawda jeszcze nie ma wielkich zwolnień grupowych ani głośnych bankructw. Jednak przedsiębiorstwa nie tworzą już zbyt wiele nowych miejsce pracy i nie potrzebują nowych pracowników, zwłaszcza takich, którzy mają wysokie żądania płacowe. Niestety, sytuacja, w której to pracodawca „rządzi" na rynku pracy, potrwa zapewne jeszcze jakiś czas.