Polskie firmy mają pieniądze na zakupy

Paweł Panczyj, współtwórca Agencji Rozwoju Aglomeracji Wrocławskiej

Publikacja: 05.09.2012 04:47

Polskie firmy mają pieniądze na zakupy

Foto: PAP, Grzegorz Hawałej GH Grzegorz Hawałej

Rz: Jak ocenia pan zagraniczną ekspansję polskich firm?

Paweł Panczyj:

Okresem, w którym ten wzrost aktywności było szczególnie widać, był rok 2009. Wszyscy mówili wtedy o kryzysie, tymczasem polskie przedsiębiorstwa radziły sobie w tych trudnych warunkach trochę lepiej. To dlatego, że skutki kryzysu dotarły do nas później. Ówczesne kursy wymiany walut poprawiały opłacalność eksportu. I gdy zagraniczne firmy popadały w kłopoty okazało się, że firmy polskie mają odłożony kapitał, który można było wydać.

W Polsce nie było na co go wydawać?

Polska właśnie była źródłem tego kapitału. W rezultacie przedsiębiorcy zaczęli się rozglądać za możliwościami wydania pieniędzy za granicą. Powstała sytuacja, w której do kupienia były firmy, które dla naszych przedsiębiorstw były zawsze wzorcami. I polskie firmy ruszyły na zakupy. Przykładem mogą być Koelner i Selena, które zaczęły inwestować w Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. Zagraniczne przejęcia polskich firm nie były jakimiś dużymi przedsięwzięciami. Natomiast zebrane razem stanowiły poważną wartość.

Wymienił pan dwie firmy z Wrocławia, gdzie zapoczątkowany został program Polski Champion. Jaką odegrał rolę we wspieraniu zagranicznej ekspansji polskich firm?

Polski Champion, który wyszedł z Agencji Rozwoju Aglomeracji Wrocławskiej, którą współtworzyłem, nie robił niczego nowego. Ale zebrał tych, którzy już coś w tym kierunku robią. I postanowił im pomóc. To było 11 firm działających co najmniej na rynkach europejskich i mających globalną strategię. Jednak działania nakierowane na ekspansję nie są spektakularne i głośne, więc nie odbijały się szerokim echem w mediach.

Pierwsza fala kryzysu przyszła z opóźnieniem. Czy teraz polskich inwestorów czeka chudy okres?

Na szczęście zdążyliśmy się zdywersyfikować. Rzecz jasna, pewnego spowolnienia nie da się uniknąć. Przedsiębiorcy będą już nie raz i dwa, ale trzy razy oglądać tę samą monetę przed wydaniem. Ale jeśli w Polsce będą kłopoty, to takie firmy, jak np. Selena czy Toya, które produkują w Chinach, tam sobie wszystko odbiją.

Które branże nastawiają się mocno na ekspansję?

Przede wszystkim firmy budowlane, na ponadto sektor IT. W tych  dziedzinach Polska zawsze była bardzo mocna.

A kierunki? Głównym była do tej pory Europa. Ale jak twierdzą  ministerstwa spraw zagranicznych i gospodarki, największe profity można  osiągnąć na rynkach odległych, w Azji czy Ameryce.

Europa najbardziej cierpi na kryzysie. Więc najwięcej ugrali ci,  którzy skierowali się do Chin, Ameryki Południowej czy USA. Przykładowo  rynek Stanów Zjednoczonych: jakiekolwiek perturbacje by go dotknęły,  jest na tyle potężny, by i tak wchłonąć produkcję polskich inwestorów.  Toya, która w Chinach produkuje młotki, sprzedaje je ta nie w setkach  tysięcy, lecz w setkach milionów. Ktokolwiek poszedł w dywersyfikacje i  dotarł do dużych rynków, to wygrał.

Skoro jesteśmy przy Chinach: to trudny rynek, na którym na razie  radzą sobie duzi, globalni gracze. Tymczasem chciały się tam ulokować  także średnie i mniejsze polskie firmy. Czy dadzą radę?

Szansa leży w bezpośrednich kontaktach. Trzeba najpierw zrobić  rozeznanie w Polsce, zobaczyć w których chińskich miastach co się dzieje,  potem pojechać na miejsce. Dobrze jest poprosić o spotkanie - najlepiej  nieformalnie – konsula lub ambasadora, którzy wiedzą jak się poruszać  wśród Chińczyków. Gdy w kwietniu byłem na misji outsourcingowej w  Chinach ważne było, by przyszli kontrahenci wypili ze sobą wódkę, a nie  słuchali oficjalnych przemówień.

Kilka lat temu wiele mówiło się o atrakcyjności rynków Ukrainy,  Białorusi czy Rosji. Jak ocenia pan perspektywy polskiej ekspansji w tych  krajach?

Coraz częściej mam sygnały od firm, które tam poszły i teraz  twierdzą, że niewiele dało się zrobić. Przykładowo Atlas, który sprzedawał  swoje kleje w Rosji poniósł klęskę, bo na rynku pojawiły się podróbki w  workach z napisem Made in Poland. Druga sprawa to trwałość kontaktów:  w Chinach pozostają na zawsze. Azjaci mają większy szacunek dla  składanych obietnic. Natomiast w Rosji nigdy nie ma się pewności, czy  będzie tak, jak partner obiecał. Z kolei Łukaszence wystarczyła sprzedaż  połowy udziałów jednej firmy energetycznej dla uzyskania potrzebnych  pieniędzy, wskutek czego kalkulacje zagranicznych inwestorów chętnych  do udziału w prywatyzacji wzięły w łeb. Takie rynki jak rosyjski czy  białoruski są bardzo nieprzewidywalne.

A co z Ameryką Południową? Może polskich inwestorów przyciągnie  tamtejszy boom w infrastrukturze?

Czasy, gdy budowaliśmy kolej w Andach minęły. Gdy ten biznes  zwietrzą Chińczycy, nie przebijemy ich ceną. Wierzę za to w polskie  specjalności: samoloty, silniki, przetwórstwo. To nasza szansa: otwieranie  tam polskich fabryk produkujących na tamtejsze rynki.

Rz: Jak ocenia pan zagraniczną ekspansję polskich firm?

Paweł Panczyj:

Pozostało 99% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Materiał Promocyjny
4 miliony na urodziny