Jeśli jest się skazanym na startowanie w przetargach, to wiadomo, że czasami trzeba mocno nagiąć swoje początkowe oczekiwania, aby chociaż myśleć o zdobyciu zlecenia. Jednak nie można przeszarżować, ponieważ wielki projekt choćby wyceniony poniżej kosztów wykonania może się okazać gwoździem do trumny firmy. Ostatnie lata nauczyły jednak wielu przedsiębiorców, że lepiej wygrać nawet nieopłacalny i trudny do zrealizowania przetarg, a później grozić zlecającemu choćby zejściem z placu budowy. W ten sposób można wytargować aneks z nowymi warunkami i jakoś to będzie.
Nie zawsze się to udaje, co pokazała fala bankructw budowniczych dróg; niektórym udało się tego uniknąć tylko dzięki interwencji państwa – byli za duzi, by upaść, zarówno jeśli chodzi o kwestie zatrudnienia, jak i realizowanych innych zleceń dla spółek Skarbu Państwa. Prac oczywiście o strategicznym znaczeniu – innymi nikt by się nie martwił.
W ostatnich latach nie brakowało powodów do dyskusji dotyczących absurdalnego, obowiązującego wiele lat prawa, według którego jedynym kryterium wyboru najlepszej oferty w przetargach była cena. W efekcie przetargi wygrywali partacze lub firmy zupełnie bez doświadczenia – wystarczy wspomnieć pewną autostradę czy też system liczenia głosów w pewnych wyborach.
Prawo się zmieniło, cena nie musi być jedynym kryterium wyboru najlepszej oferty, ale kiedy faktycznie tak będzie? Urzędnicy wolą podejmować decyzję według takich parametrów, aby uniknąć zarzutów o brak obiektywizmu czy działanie na rzecz droższego konkurenta.
Oby na kolei udało się uniknąć chaosu podobnego do tego przy drogach. Nie dość, że inwestycje i tak są prowadzone w tempie bardzo ospałym, to jeszcze fala bankructw wszystko skomplikuje. Wtedy kolejarze nie będą podejmować na wszelki wypadek żadnych decyzji. I dopiero zobaczymy zamieszanie.