Kilka lat temu z profesorem Andrzejem K. Koźmińskim opublikowaliśmy książkę pt. „Nowy pragmatyzm kontra nowy nacjonalizm”, licząc na to, że w konfrontacji z tendencjami nacjonalistycznymi pojawiającymi się w różnych miejscach tego wędrującego świata górę będzie brał nowy pragmatyzm. Przynajmniej ja tak sądziłem, bo mój współautor pisał na tych łamach, że „Na płaszczyźnie intelektualnej trudno mu wiele zarzucić, jednak w zetknięciu z coraz bardziej powszechną i zyskującą poparcie ideologią nowego nacjonalizmu profesor Kołodko – na razie – przegrywa” („Rzeczpospolita”, 1 lutego 2017 r.). Wciąż się łudzę, że „na razie”, ale trwa to coś zbyt długo...
Co gorsza, fatalny duch nacjonalizmu panoszy się także w Polsce, nawet – co zdumiewa – w niektórych posunięciach obecnego koalicyjnego rządu, którego trzonowa partia Platforma Obywatelska przeciwstawiała się nacjonalistycznej ideologii i polityce. Wydawać by się mogło, że oponując wobec nich, konsekwentnie będzie opowiadać się za pragmatyzmem, a tymczasem premier Donald Tusk oświadcza, że oto „Nastaje czas nowoczesnego gospodarczego nacjonalizmu”. Źle to rokuje.
To, czego dziś potrzebuje polska gospodarka, to jeszcze szersze i głębsze jej umiędzynarodowienie – łącznie z przystąpieniem przy korzystnym dla nas kursie do wspólnej waluty euro – a nie odwracanie się od świata
Słowa i czyny
Ktoś rzec mógłby, że nie warto zbytnio przejmować się tym, co głoszą politycy, gdyż prawie każdy z nich skażony jest w jakimś stopniu wirusem populizmu i od czasu do czasu mówi coś pod publiczkę. Niektórzy nie mają wątpliwości, że tak jest i tym razem, że grając na patriotycznych emocjach i antyglobalizacyjnych sentymentach, premier chce wzmocnić szanse kandydata, którego popiera, na wygraną w wyborach prezydenckich. Ale czy zaiste radykalny zwrot premiera Tuska od neoliberalizmu, którego przez lata był wiernym wyznawcą, do nowego nacjonalizmu, który teraz eksponuje, odcinając się przy okazji od jego zdaniem „naiwnej globalizacji”, jest tylko deklaratywny?
Zdarzało się już, że premier Tusk ogłaszał ambitne zamiary w sprawie polityki gospodarczej, a później ich nie realizował. Tak było, gdy we wrześniu 2008 r. na Forum Ekonomicznym w Krynicy oświadczył, że jego rząd wprowadzi Polskę do obszaru wspólnej waluty euro w 2011 r., co akurat byłoby dla nas korzystne. Nie stało się tak nie dlatego, że w chwili tamtej zapowiedzi staliśmy już w obliczu nieuchronności kryzysu wywołanego przez amerykański neoliberalizm. To ułomna polityka Tuska 1.0 nie sprostała ówczesnym wyzwaniom związanym z konwergencją walutową, zwłaszcza w odniesieniu do redukcji skali deficytu budżetowego. Inne państwa potrafiły stawić im czoła i wdrożyły euro do obiegu: Słowacja z początkiem roku 2009, Estonia w 2011 r., Łotwa – 2014 r., Litwa – 2015 r.