Ponad godzinnym wystąpieniem w Sejmie ustępujący premier Mateusz Morawiecki udowodnił, że zasłużył na miano technokraty. Nie była to porywająca mowa, raczej dość żmudne i chaotyczne snucie planów, które nie mają szans się ziścić, bo największą słabością tego exposé był fakt, że ten rząd upadnie po dwóch tygodniach od zaprzysiężenia, czyli dzisiaj.
Dlaczego Mateusz Morawiecki mógł w swym exposé obiecać wszystko?
Dlatego Mateusz Morawiecki mógł ostrzegać przed zagranicznym kapitałem w Polsce i chwalić się otwieranymi przez amerykańskie firmy fabrykami, mógł odwoływać się do prawicowych ideałów, a równocześnie potępiać nierówności płacowe między płciami, domagać się tego, by kobiety miały wybór czy pracują, czy zostają w domu. Czy wreszcie: by zaproponować dochód podstawowy i in vitro, choć jako żywo nie są to hasła z podręcznika prawicy.
Czytaj więcej
Premier Mateusz Morawiecki zarysował opowieść, jaką budować będzie nowa totalna opozycja. Totalna przede wszystkim wobec „neoliberalizmu”. Paradoksalnie więc, PiS będzie lewicową opozycją wobec liberalnego rządu Donalda Tuska.
Ale mając ten komfort, że nie będzie musiał swych planów wdrażać, premier mógł popuścić wodze fantazji. Ale najważniejsze powiedział na koniec: zaproponował nie tylko większą demokratyzację Sejmu i tzw. pakiet demokratyczny (po ośmiu latach brutalnego gnębienia przez PiS opozycji w Sejmie i mediach publicznych) oraz zakończenie wojny polsko-polskiej.
Czy premier zrozumiał, dlaczego PiS przegrał wybory?
Czy premier był wiarygodny? To akurat nie ma najmniejszego znaczenia. Znacznie ważniejsze jest to, że gdyby taki Morawiecki, jakiego widzieliśmy w poniedziałek w Sejmie, prowadził kampanię wyborczą, pewnie PiS nie musiałby się żegnać z władzą. Bo PiS dziś musi ustąpić, ponieważ w kampanii przesadził z nienawiścią, z niechęcią, ze straszeniem Donaldem Tuskiem, migrantami itp.