I nie chodzi tu o wielki strategiczny plan odzyskania zaufania społecznego przez szefa rządu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewał się przecież dymisji z powodu niezamkniętego dachu Stadionu Narodowego.
Znacznie większą winą Joanny Muchy jest choćby brak odpowiedniego nadzoru nad spółką NCS, która nie dopilnowała, by wszystkie należne pieniądze otrzymali podwykonawcy budujący stadion. Na ten temat premier nie powiedział wczoraj ani słowa. Podobnie jak nie wspomniał, że obiekt nie został jeszcze ani spłacony, a jego budowa nie jest ostatecznie zakończona. Te szczegóły nie są dziś dla szefa rządu istotne, bo bardziej niż złości bankrutujących przedsiębiorców szef rządu obawia się gniewu kibiców.
Oczywiście futbol jest istotny dla społeczeństwa, jednak – jak mawia Franz Beckenbauer – jest najważniejszą z rzeczy nieważnych. Natomiast unikanie spraw rzeczywiście ważnych powoduje, że historia (czy raczej histeria) z dachem stadionu zamieniła się w groteskową operę mydlaną. Aż trudno było uwierzyć, że szef polskiego rządu tłumaczy, iż murawa stadionu, „czyli, to na czym się gra", nie przyjęła tak dużej ilości wody, bo jednego dnia spadło „siedemdziesiąt pięć procent średnich opadów w październiku".
Już sam fakt, że premier na poważnie analizuje te kwestie w czasie godzin swojej pracy, jest dalece niestosowny. Ale gdy od wniosków z tych faktów uzależnia odwołanie ministra, to można mieć wrażenie, że prawdziwe życie przeniosło się do bulwarowej prasy.
Siłą państwa są zawsze jego procedury. Jeśli doszło do kryzysu, to należy znaleźć słabe ogniwo, które do niego doprowadziło, i tak usprawnić sposób podejmowania decyzji, by w przyszłości do kompromitacji nie dochodziło. Takie powinno być zadanie Joanny Muchy.