Odchodząca prezydent miasta zagrała pod publiczkę, a jej decyzja i tak nic nie zmieni – zwolennicy manifestowania patriotyzmu w osobliwy sposób, czyli w huku petard i palonych rac, i tak przejdą przez centrum stolicy 11 listopada. Tyle, że ich zachowania mogą być bardziej nieprzewidywalne.
Marsz Niepodległości od kilku lat budził i pewnie nadal będzie budził emocje. Taka forma manifestowania rocznicy odzyskania niepodległości została zawłaszczona przez środowiska narodowe. Na tych manifestacjach od początku obecni byli zarówno zwolennicy skrajnych ugrupowań prawicowych, środowisk kibicowskich, ale większość jego uczestników stanowili ludzie dla których biało – czerwona coś znaczy – przychodzili na nie rodziny z dziećmi. Niestety organizatorzy nie byli w stanie oderwać się od wizerunku wydarzenia opanowanego przez zwykłych bandytów, którzy kilka lat temu podpalili wóz transmisyjny stacji telewizyjnej, a w kolejnych latach nieśli transparenty z hasłami rasistowskimi, ale którzy przecież stanowili najbardziej widoczną mniejszość tego marszu.
Decyzja prezydent miasta wynika po części z założenia, że i w tym roku może dojść do przypadków łamania prawa, być może mogły na to wskazywać sygnały przekazywane władzom miasta ze strony policji np. o konieczności wygrodzenia pobliskich dróg betonowymi płotami i obawami o dokonanie zamachu terrorystycznego. To mogłoby wskazywać, że organizatorzy mogą nie zapanować nad tym zgromadzeniem i może dojść do niesprecyzowanych prowokacji. Zakaz ma więc podłoże prewencyjne.
Pewne jest to, że decyzja Hanny Gronkiewicz – Walt zostanie zaskarżona do sądu. To on rozważy racje i wskaże na ile pewne założenia mogą skutkować wprowadzeniem zakazu manifestowania. Nie ma jednak pewności, kiedy takie orzeczenie będzie gotowe.
Niezależnie od tego pewne jest, że manifestacja 11 listopada odbędzie się - zapowiadają to bowiem organizatorzy. Tyle, że sam fakt jego delegalizacji może przyciągnąć do centrum Warszawy środowiska skrajne – skłonne do rozrób, a z drugiej strony do zablokowania przemarszu.