Szanowny Panie Ministrze!
Rozpoczniemy nietypowo. Wiemy (FB!), że ceni Pan polskie ślady w historii. Ubiegły rok przyniósł 150. rocznicę urodzin Leona Petrażyckiego, wielkiego polskiego teoretyka prawa. Postulował on wyodrębnienie specjalnej nauki badającej konsekwencje istnienia prawa. Nazwał ją – dziś to brzmi niezbyt fortunnie – polityką prawa. Dyskusja tycząca reformy sądownictwa z 2017 r. tkwi w błędnym kole. Krytycy nowych uregulowań argumentują, że mają prowadzić do upolitycznienia sądów i ich kontroli przez polityków. Obrońcy twierdzą, że mają na uwadze dobro obywateli. Przyjmujemy za dobrą monetę deklarowaną tezę, że reforma ma usprawnić pracę sądów, czego oczekuje społeczeństwo. I dlatego ani słowa o polityzacji sądów. Spróbujmy spojrzeć na sprawę z punktu widzenia zalecanego przez Petrażyckiego, a więc konsekwencji reformy.
Twórcy reformy sądownictwa uzasadniają ją niskim stopniem zaufania obywateli do wymiaru sprawiedliwości, w szczególności wypływającym z przewlekłości postępowania sądowego, niesprawiedliwych wyroków i bezkarności sędziów. Jak to jest z zaufaniem do sądów? Wedle rozmaitych ocen od 35 proc. do 50 proc. Polaków jest niezadowolonych z tego, jak funkcjonuje wymiar sprawiedliwości. Dolna granica nie byłaby alarmująca, górna już tak. Jeśli odpowiedzi udzielają uczestnicy procesów, jasne, że ci, którzy przegrywają sprawy (i cywilne, i karne), nie są zadowoleni. Tak było zawsze i będzie nadal. Tu mielibyśmy więc fifty-fifty, tyle że próba byłaby na wejściu wadliwie dobrana. Poglądy innych ankietowanych opierają się na opowieściach znajomych i relacjach medialnych.
Gdy idzie o te ostatnie, to dwa lata upłynęły pod znakiem wyjątkowo agresywnej kampanii: finansowana ze środków publicznych akcja billboardowa, budująca czarny PR judykatywy, publikacje medialne zawierające gołosłowne zarzuty, wypowiedzi wysokich funkcjonariuszy państwowych podające wręcz kłamliwe dane: np. jakoby w Sądzie Najwyższym zasiadali sędziowie z okresu stanu wojennego; że sprawy w sądach są przydzielane „po uważaniu", że sądownictwo jest skorumpowane, że sędziowie nie odpowiadają dyscyplinarnie, a niektórzy, nawet wymieni z nazwiska, są nieudolni albo pochodzą z niewłaściwej sfery. Ta propaganda niewątpliwie musiała wpłynąć na kształtowanie się zaufania do judykatywy. I jakaś część respondentów pod tym wpływem nabrała przekonania, że polskie sądy nie zasługują na zaufanie, i tak właśnie odpowiedziała. To zresztą przecież było celem kampanii na billboardach i czarnego PR – aby odebrać zaufanie społeczne do sądów sprzed reformy. Spójrzmy jednak na najnowsze sondaże. Otóż 43 proc. społeczeństwa pozytywnie ocenia to, że Prezydent Duda podpisał ustawy o sądach, a przeciwnego zdania jest 42 proc. Jeżeli aprobata dla decyzji Prezydenta jest jednocześnie wyrazem braku zaufania do sądownictwa, to i tak brak podstaw do wniosku, że sądom nie ufa większość społeczeństwa. No i po co było jeść niesmaczną żabę kampanii obrzydzającej sądy niezreformowane?
Weźmy teraz kwestię szybkości postępowania sądowego. Wedle raportu Court Watch Polska opublikowanego w 2017 r. (https://courtwatch.pl/wp-content/uploads/2018/01/Raport-FCWP-maj-2017.pdf) przeciętny czas trwania sprawy sądowej wynosi (w I instancji) 4,7 miesiąca, co plasuje nas w połowie europejskiej stawki. Nie jest dramatycznie, aczkolwiek na pewno mogłoby być lepiej. Trzeba jednak wziąć pod uwagę co najmniej dwie dodatkowe okoliczności. Po pierwsze, do dzisiaj widoczne są skutki nieudanej reformy sprzed kilku lat polegającej na zlikwidowaniu 79 sądów rejonowych i przekształceniu ich w wydziały zamiejscowe. Błędy formalne i tryb przenoszenia sędziów sprawiły, że zlikwidowane sądy nie działały, wydziały zamiejscowe nie powstały, a zaległości wynikające z tego zamieszania trwają do dzisiaj. Po drugie, obecny minister sprawiedliwości nie obsadził (przyczyny pomijamy) w ciągu ostatnich dwóch lat wielu wakujących etatów, co spowodowało przeciążenie urzędujących sędziów.