Festiwal Solidarności z 1980 roku powinien być dla Polaków, dla wszystkich Polaków, jednym ze współczesnych narodowych mitów, tworzących naszą wspólną tożsamość. Oto zjednoczony ponad podziałami społecznymi naród rzucił wyzwanie nie tylko aparatowi władzy PRL, ale – pośrednio – całemu potężnemu w tamtym czasie blokowi sowieckiemu. I choć zryw ten przyniósł tylko tymczasowy sukces, choć niespełna półtora roku później doszło do komunistycznej kontrrewolucji, to jednak finalnie wydarzenia z sierpnia 1980 roku doprowadziły do czerwca 1989 roku. Do wolności. Do Polski, w której mogła rządzić PO, i w której może rządzić PiS. Do, parafrazując słowa znanej piosenki Jana Pietrzaka, Polski, która jest Polską.
31 sierpnia to rzadka okazja, by – przy okazji zrywu, który koniec końców okazał się zwycięski - mówić o tym co nas łączy. Nie łączy w klęsce i ogólnonarodowej żałobie – jak przypadająca już dzień później rocznica wybuchu II wojny światowej, czy rocznice nieudanych powstań. Mówić o tym, że Polska potrafi być nie tylko wielkim narodem, co zauważał już Cyprian Kamil Norwid, ale i wielkim społeczeństwem. To szansa na zmniejszenie trochę tej przepaści, jaką lata wojny polsko-polskiej wykopały między dwoma dominującymi dziś na polskiej scenie politycznej obozami.
Mąż stanu, jakim niewątpliwie Andrzej Duda – jak każdy polityk piastujący tak wysokie stanowisko państwowe – chciałby być, wykorzystałby ten dzień właśnie do zasypywania tej przepaści między Polakami. Bo, jak mówił cytowany zresztą przez prezydenta Jan Paweł II, „solidarność - to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu, jedni przeciw drugim”. Niestety, z tych słów prezydent wyciągnął bardzo dziwne wnioski.
Głównym zarzutem PiS-u wobec systemu, określanego umownie mianem „systemu III RP”, który wyłonił się po 1989 roku było to, iż ustawił on w roli uprzywilejowanych elit przedstawicieli stron negocjujących przy Okrągłym Stole, wyłączając z tej wspólnoty szarego człowieka, który był przedmiotem, a nie podmiotem tych negocjacji. Innymi słowy powstał system zbyt ekskluzywny, w którym liberalna część antykomunistycznej opozycji wspięła się po drabinie awansu na poziom zarezerwowany wcześniej dla komunistycznej władzy, po czym wciągnęła ową drabinę za sobą. PiS szedł do władzy oferując owemu szaremu człowiekowi wyniesienie go na poziom, do którego owe elity nie chciały go dopuścić.