Francja wstrzymała w tę niedzielę oddech. Ostatnie sondaże wskazywały na zaskakująco wyrównaną walkę między starającym się o reelekcję Emmanuelem Macronem (ten Opinion Way dawał mu 26 proc. głosów) a liderką skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego (ZN) Marine Le Pen (22 proc.). Nie można też było zupełnie wykluczyć, że to lider radykalnej lewicy Jean-Luc Melenchon wejdzie do drugiej tury, skoro na ostatniej prostej jego notowania dobiły do 17 proc.
Ale nawet, jeśli w ostatecznej rozgrywce 24 kwietnia Emmanuel Macron wygra i uratuje liberalną demokrację w drugim najważniejszym kraju Unii, to i tak wielkim zwycięzcą tej rozgrywki okaże się najpewniej populizm. A to dlatego, że aż 8 z 12 kandydatów startujących w tej rozgrywce należy określić jako przeciwników V Republiki. Łącznie, zależnie od sondaży, zbierają oni od 55 do nawet 60 proc. głosów.
Czemu to przepisywać?
Czytaj więcej
Zakończyła się pierwsza tura wyborów prezydenckich we Francji. Według pierwszych sondażowych wyników, w drugiej turze zmierzą się Emmanuel Macron i Marine Le Pen. Najwięcej głosów zebrał urzędujący prezydent. Ok. 20 proc. Francuzów zagłosowało na kandydata skrajnej lewicy, Jean-Luca Mélenchona.
Części odpowiedzi należy szukać w błędach taktycznych samego Macrona w trakcie tej wyjątkowej jak na warunki francuskie kampanii. Prezydent zaangażował się w wybory dopiero 3 marca, dając sobie dziesięć razy mniej czasu na przekonanie wyborców niż Le Pen. Wcześniej angażował się głównie w rozmowy z przywódcami Ameryki, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Rosji, aby powstrzymać wojnę na Ukrainę. Rozumowanie było takie: przerażające obrazki docierające z Charkowa czy Mariupola odciągną wyborców od konkurentów Macrona, którzy przez lata flirtowali z Kremlem. I przekonają ich, że w tak niebezpiecznych czasach warto w dalszym ciągu powierzyć swój los w ręce jedynego z kandydatów, który ma wymiar międzynarodowego męża stanu.