Zwycięstwo Emmanuela Macrona w 2017 r. było źródłem nadziei dla zachodniego świata, w który właśnie uderzyła pierwsza fala populizmu. Kilka miesięcy wcześniej uwiedzeni kłamstwami Borisa Johnsona Brytyjczycy zagłosowali za wyprowadzeniem kraju z Unii Europejskiej. Amerykanie powierzyli los państwa w ręce nieprzewidywalnego Donalda Trumpa. A Polacy zaczynali się przyzwyczajać do permanentnego konfliktu z Brukselą, który od tej pory będzie im fundowała ekipa PiS.
Ta ofensywa przeciw liberalnej demokracji stopniowo znajdywała naśladowców i poza naszym kontynentem, w tym w Brazylii Jaira Bolsonaro. Bardzo też osłabiła więzi transatlantyckie. Nie da się niestety wykluczyć, że Trump, który na poważnie rozważał wyprowadzenie Ameryki z NATO, wróci do Białego Domu. Mimo wszystko Zachód tę ciężką próbę jakoś przetrwał. Ale czy przetrwa, jeśli zwycięzcą wyborów prezydenckich we Francji, których pierwsza tura odbyła się w niedzielę, okaże się Marine Le Pen?
Czytaj więcej
8 z 12 walczących o prezydenturę chce skończyć z V Republiką. Sondaże dawały im nawet 60 proc. poparcia.
Są przynajmniej trzy powody, dlaczego może nie przetrwać. Unia Europejska przeżyła brexit, przeżyłaby i wyjście Polski czy Hiszpanii. Ale frexit oznaczałby jej koniec, bo została ona zbudowana na pojednaniu dwóch największych krajów europejskich: Francji i Niemiec. Co prawda Le Pen, której nie można odmówić sprytu, walcząc o władzę, nie mówi jasno o wyprowadzeniu kraju ze Wspólnoty. Ale lansuje szereg postulatów do tego prowadzących, jak „preferencja narodowa” przy zatrudnianiu czy zakupie towarów, co oznaczałoby śmierć jednolitego rynku, fundamentu Unii i sukcesu gospodarczego Polski.
Poza tym wybory we Francji rozgrywają się w chwili, gdy trwa najpoważniejszy konflikt w Europie od II wojny światowej. Porażka Macrona nie tylko oznaczałaby koniec nowych sankcji nakładanych przez Brukselę na Rosję, ale też zachęciłaby Putina do ofensywy wykraczającej poza Ukrainę. Lepszego momentu niż paraliż Francji by na to nie znalazł.