Erytrea. Kraj utraconej nadziei

Mieszkańcy Asmary z dumą podkreślają, że mają kanalizację. W 1938 r. świateł na przejściach dla pieszych było tu więcej niż w Rzymie. Dziś wszystko wymaga gruntownej naprawy. W hotelach są przerwyw dostawie wody. Prąd też nie jest dla wszystkich.

Publikacja: 10.05.2019 10:00

Cmentarzysko czołgów w Asmarze

Cmentarzysko czołgów w Asmarze

Foto: Forum

Trzy lata, nie widząc skrawka nieba ani dziennego światła? W Erytrei można spędzić tak ten czas, ukrywając się przed władzami, chodząc tylko po zmroku, pracując w piwnicy bez okien przy obsłudze maszyn biurowych. Niby jest się wolnym człowiekiem, ale jeśli chce się uniknąć przymusowej dla wszystkich służby wojskowej, która może trwać nawet ponad 20 lat, trzeba zniknąć dla sąsiadów, znajomych i dalszej rodziny. Najgorzej mają ci najbliżsi – narażasz ich na wieloletnie więzienie. Ale takie same ryzyko ponosi ktoś, kto dał ci pracę, a której zdobycie to prawie cud.

Erytrea, kraj w Rogu Afryki, jedno z najbardziej tajemniczych państw świata, często porównywane do Korei Północnej – ze względu na podejście do swobód obywatelskich i praw człowieka. To tam w czwartym wieku wzniesiono podobno pierwszy chrześcijański kościół na kontynencie afrykańskim. To z tego niespełna sześciomilionowego kraju pochodzą setki tysięcy uchodźców. Więcej dociera ich do Europy tylko z Syrii i Afganistanu, krajów znacznie większych, wyniszczanych przez zbrojne konflikty.

Obywatele niewolnicy

W Erytrei wojna właśnie się skończyła. Premier Etiopii Abiy Ahmed niespodziewanie odwiedził stołeczną Asmarę w lipcu 2018 r. Jego zdjęcia z prezydentem Erytrei Isajasem Afawerki obiegły świat. Potem była rewizyta. I pierwszy po długiej przerwie lot z Addis Abeby do Asmary. Róże i musujące wino na pokładzie. Na ulicach jedno wielkie święto i radość.

Formalnie i na papierze wojna z Etiopią zakończyła się prawie dekady temu, w 2000 r., ale postanowień pokojowych nie wprowadzono w życie. Do lipca 2018 r. trwał stan ni to wojny, ni pokoju. Sama dwuletnia wojna, która byłą sporem o przygraniczne terytorium wokół małego miasteczka Badme, pochłonęła ponad 120 tysięcy ofiar po obu stronach. Bezsensowny spór nazywany był często wojną dwóch łysych o grzebień. Ponieważ porozumienie pokojowe nie weszło w życie, władze Erytrei postanowiły wydłużyć obowiązkową służbę wojskową dla wszystkich obywateli na czas nieokreślony. Idziesz do wojska w wieku 17 czy 18 lat, tam kilkanaście godzin dziennie wykonujesz przydzieloną ci pracę. Może to być praca w kamieniołomach, przy budowie dróg, ale także i w szkole – jeśli masz kwalifikacje. Żadne przepisy nie regulują tego, jak często i na jak długo możesz odwiedzić rodzinę. To wszystko zależy od dobrej woli lub jej braku twoich strażników. Jeśli z przepustki nie wracasz w terminie, do więzienia idą twoi rodzice. Jeśli jeszcze tam ich nie ma.

Bo przecież mogą już być. Na przykład za nielegalne posiadanie obcej waluty. Niby od 2013 r. przepisy są nieco złagodzone, ale nadal nielegalne wymienianie pieniędzy jest surowo karane. W więzieniu zabierają ci buty – żeby trudniej było uciec. Cela może być pod ziemią, może być w metalowym kontenerze – gdy temperatura na zewnątrz sięga 50 stopni (to kraj często doświadczający klęski suszy). Dwa razy dziennie woda i chleb.

W więzieniu nie potrzeba wymyślnych narzędzi tortur, do których niezbędny jest prąd. Prądu zazwyczaj i tak nie ma. Wystarczą kolczaste krzewy, po których można kazać skazanym biegać boso. Ran nie będzie czym dezynfekować ani leczyć. Wysoka temperatura i roje much dopełnią reszty. Jeszcze trudniej będzie uciec. W obozach dla uchodźców po sudańskiej stronie czekają kolejne zagrożenia. Przemytnicy polujący na dawców organów lub na dzieci i młode kobiety do przymusowej pracy w seksbiznesie.

Za pracę w wojsku jest wynagrodzenie. Od 2016 roku jest to nominalnie 120 dol. Po odliczeniu kwoty na wyżywienie człowiek dostaje 17 dol., a rodzina 40 dol. Jeden amerykański dolar to 15 erytrejskich nakf (ERN). Butelka wody mineralnej kosztuje między 15 a 20 nakf. Wynajęcie domu na miesiąc to około 250 dol. Kobiety przed przymusową służbą wojskową chroni zamążpójście. Mężczyzn tylko widoczna niepełnosprawność lub jakimś cudem zdobyte zwolnienie lekarskie, poświadczające niezdolność do służby.

Rubieże cywilizacji

Takie historie to tylko w gazetach? Moje pierwsze godziny w Asmarze. Szukam dostępu do sieci. W pierwszej kafejce internetowej przy głównej ulicy czekam prawie godzinę, żeby otworzyła się jakakolwiek strona. Internetu nie trzeba cenzurować. Wystarczy, że go po prostu nie ma. Albo jest, ale wolny, nieprzewidywalny i drogi.

Dziesięć lat temu żegnałam się w Ibb w Jemenie z koleżanką. Zapewniała, że będziemy w kontakcie. Bo przecież sprawdza pocztę. Regularnie. Tak, raz na miesiąc, gdy jedzie do Sany na uniwersytet. Teraz w Asmarze wchodzę do kolejnej kafejki. Pusto – całkowita awaria wi-fi. Przy recepcyjnym biurku młoda dziewczyna Mariam. Zaczynamy rozmawiać. Obie mamy czas.

Mówię, że moich nowiutkich 20-dolarowych banknotów nikt nie chce wymienić. Nie mam więc gotówki – bo wwieźć legalnie przecież nie można. Nie ma roamingu, internetu, kart kredytowych. Podobno jeden hotel – najdroższy w mieście – czasem przyjmuje płatności kartą – gdy system działa. Mariam bez wahania sięga po zwitek banknotów i chce mi dać – na wszelki wypadek.

To już druga taka sytuacja w ciągu moich pierwszych godzin w Asmarze. Gdy na lotnisku oficjalny punkt wymiany walut nie chce wymienić moich pieniędzy, postanawiam pieszo wyruszyć w stronę miasta. To sześć kilometrów. Na pierwszym skrzyżowaniu widzę grupę osób. Najwyraźniej na coś czekają. To pracownicy lotniska. Czekają na służbowy autobus, który dowozi ich do centrum miasta. Jeden z panów od razu oferuje pomoc i zwitek banknotów. W obu sytuacjach odmawiam. W obu sytuacjach widzę, że ludzie naprawdę chcą pomóc.

Gdy Mariam chce dać mi pieniądze, jeszcze nie wiem, że jej mąż jest w wojsku od kilku lat i zarabia 600 nakf, czyli 40 dolarów miesięcznie. Ona sama ukrywała się przez trzy lata, żeby uniknąć przymusowej – także dla kobiet – służby wojskowej. Ojciec, absolwent matematyki, znalazł jej pracę u swojego znajomego przy obsłudze maszyn biurowych – w piwnicy. Wychodziła z domu, gdy było ciemno. Wracała też w ciemnościach. Musiała po prostu zniknąć. W końcu, po trzech latach, rodzina nie wytrzymała presji i zmusiła Mariam do wyjścia za mąż. Kobieta zamężna – jak wspomnieliśmy – nie musi iść do wojska. Mężczyzna, nawet jeśli jest jedynym żywicielem wielopokoleniowej rodziny, iść musi.

Życie bez prądu

Mariam zaprasza mnie na następny dzień do siebie na niedzielny obiad. Wiem, że nie będzie łatwo, ale takiej szansy nie mogę stracić. Umawiamy się na następny dzień w samo południe na schodach katedry przy głównej ulicy.

Idę do nieznanych sobie ludzi na niedzielny obiad. Muszę szybko znaleźć prezent. Rano sklepy będą zamknięte. Wiem, że Mariam ma czteroletnią córeczkę. Kupuję kilka pudełek kredek i książeczki do kolorowania. Na wszelki wypadek jeszcze też torba puszek piwa Asmara – wiem, że mąż i brat lubią – i prezent gotowy.

Najdelikatniej jak potrafię, staram się uprzedzić, że nie jem mięsa. Problemu nie ma – rodzina pości przez 40 dni przed świętami Bożego Narodzenia obchodzonymi 6 stycznia. Ojciec, głowa rodu, w czasie postu je tylko ryż.

Katedra jest wypełniona po brzegi. Spotykamy się na schodach. Idziemy kilkanaście minut, potem wsiadamy do zbiorowej taksówki. Teraz rozumiem, jak trudny musiał być ostatni odcinek drogi dla Mariam, gdy wychodziła w zupełnych ciemnościach. Ciasna zabudowa w piaskowym kolorze. Nie ma chodników w naszym rozumieniu. Ziemia, nawet niespecjalnie utwardzona, i kamienie. Połowa miasta tak mieszka – wyjaśnia Mariam. Przechodzimy obok meczetu. Nieco dalej widać kościół. Chrześcijanie (50 proc. ludności) i muzułmanie (48 proc.) mieszkają obok siebie od lat. – Mieszkamy i świętujemy razem, składamy sobie życzenia – mówi Mariam. Jesteśmy na miejscu. Mariam otwiera masywne drzwi. Przed nami wąski korytarz, prowadzący na wewnętrzny dziedziniec. Widać skrawek nieba – to ważne. Dziedziniec tak mały, że można obrócić się wokół własnej osi – ale tylko jeśli zrobi się to bardzo uważnie. Jedne drzwi to pewnie toaleta, drugie najpewniej składzik. Po lewej wysoki mur sąsiedniego domu, po prawej wejście do maleńkiej kuchni. Na niskich stołeczkach siedzi mama i teściowa. Przed nimi miska warzyw. Obok druga, pełna naczyń. Elektryczna kuchenka na dwa palniki – więc pewnie prąd jest. Wszędzie pojemniki z wodą – najwyraźniej trzeba ją skądś przynieść. Po drodze nie widziałam żadnego ujęcia wody.

Ponad 4 miliony ludzi w niespełna sześciomilionowym kraju funkcjonuje bez elektryczności – tak mówią dane CIA sprzed pięciu lat. W miastach 86 proc. mieszkańców ma prąd, na wsiach niespełna 17 proc. – a tam mieszka zdecydowana większość ludzi. Dane są raczej prawdziwe. Zobaczę to następnego dnia, jadąc dostawczym samochodem do Keren. Majestatyczne góry, przesuszone pustkowia, jakieś kolczaste krzaki. I nagle kilkoro dzieci lub grupka kobiet. Pojawiają się znikąd – ale przecież gdzieś muszą mieszkać. Domostwa sklecone ze wszystkiego, co udało się znaleźć. Kawałek blachy, jakieś płachty, trochę patyków. Elektryczności nie ma na pewno. Skąd biorą wodę?

Mieszkańcy Asmary, zwanej kiedyś małym Rzymem, z dumą podkreślają, że mają kanalizację, której stolica Etiopii Addis Abeba może im tylko pozazdrościć. A w 1938 r. świateł na przejściach dla pieszych było więcej niż w Rzymie. To wszystko prawda. Miasto zbudowane według planu, pełne zabytków architektury art déco. Asmara w 2017 r. została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kanalizacja i światła są, ale wymagają gruntownej naprawy. W hotelach też są przerwy w dostawie wody. Trzeba napełniać butelki po wodzie mineralnej i trzymać na zapas.

Wchodzimy do głównego pokoju. Siadamy wokół niskiego stolika. Kredens, telewizor odbierający tylko jedyną państwową stację, wiele rodzinnych zdjęć. Jest małe okno, ale szczelnie zasłonięte. Solidne okiennice i zasłony. Pewnie w lecie ma to swoje uzasadnienie. Teraz sprawia, że pomieszczenie wydaje się jeszcze mniejsze i bardziej mroczne, niż jest w rzeczywistości.

Przed obiadem Mariam polewa nasze dłonie wodą. Zaczyna od ojca. Jest najstarszy. Stracił wzrok, wcześniej kilka lat chorował na jaskrę. Absolwent matematyki uniwersytetu w Asmarze, przez lata piastował kierownicze funkcje na poczcie. Teraz cały czas spędza w domu.

Dwie miseczki z głównymi daniami, miseczka ryżu. Metalowa taca, na niej kilka szarych zawiniątek. Flanelowe ręczniki do rąk? Raczej nie, przecież dłonie już opłukaliśmy. Najwyraźniej jedno zawiniątko trzeba wziąć. Chłodna, wilgotna flanela. Doświadczenie, które niekoniecznie od razu chcesz powtórzyć. To erytrejski chleb. Bierze się kawałek prawą ręką, zanurza w sosie i je. W restauracjach często dostaje się dużą metalową płaską misę, wyścieloną dżindżirą – tak się chleb nazywa. Na to nakłada się zawiesisty sos z czerwonej soczewicy lub coś, co przypomina jemeński ful (rozgnieciona fasola z jajkiem, aromatycznie przyprawiona).

Dzwoni telefon. To Jordanos, jedna z sióstr Mariam. Jest w Chartumie (stolicy Sudanu – red.) i tam stara się o kanadyjską wizę. Chce studiować medycynę. Rodziny nie widziała cztery lata. Nikt nie kryje łez. Telefon przechodzi z rąk do rąk. Wie, że skoro udało się jej wyjechać z Erytrei – nie może tej szansy stracić. Inna z sióstr jest w Etiopii i też stara się o kanadyjską wizę.

Wypaczony obraz?

Od formalnego (w roku 2000) do faktycznego (w lipcu 2018 r.) zakończenia wojny z Etiopią rodziny po obu stronach granicy nie mogły się odwiedzać. Zamknięto wszystkie przejścia graniczne i skasowano stacjonarne połączenia telefoniczne. Telefony stacjonarne ma około 60 proc. mieszkańców Erytrei. Telefony komórkowe – według danych CIA sprzed niespełna trzech lat – niewiele ponad pół miliona osób, co 12. mieszkaniec kraju. Patrząc z perspektywy głównej ulicy w Asmarze, trudno w to uwierzyć. Wystarczy się od niej oddalić, a najlepiej wyjechać poza miasto i już dane statystyczne wydają się całkiem prawdopodobne.

Żeby wyjechać, najpierw trzeba otrzymać pozwolenie na wyjazd. W drodze do Keren – tylko 91 km od Asmary – nasz samochód zatrzymywany jest kilka razy. O moje pozwolenie nie pyta nikt. Ale na pewno trzeba je mieć. Jedziemy dostawczym samochodem, którego wiek trudno określić. W środku pięciu rdzennych mieszkańców kontynentu. Młody Nigeryjczyk z wydrukami z przewodników, szukający brytyjskich i włoskich cmentarzy raczej nie jest zagrożeniem. Abraham, żołnierz, mój dyskretny towarzysz podróży. Trzech miejscowych, o których nie wiem nic.

W Keren warto się zatrzymać – bo tam zatrzymał się czas. Kolonialne włoskie rezydencje, które czekają na nowych właścicieli lub na remont. Mieszkańcy, którzy chętnie opowiedzą o sobie i o bolesnej przeszłości – gdy Erytrejczykom nie wolno było siadać obok Włochów w kinach czy autobusach. Nie wolno było używać tych samych naczyń. Konfiskowano ziemię i domy, aby przekazywać je włoskim urzędnikom czy zarządcom. Tak było w latach 20. i 30. ubiegłego wieku, aż do 1941 r., gdy Erytrea przeszła w ręce Brytyjczyków.

Keren, trzecie co do wielkości miasto Erytrei, zachowało swój klimat sennego małego miasteczka. To też dobry punkt wyjścia, aby dotrzeć do klasztoru Debre Sina, założonego podobno w IV w., choć niektóre źródła podają VI w. Kilkadziesiąt mniszek wciąż mieszka w grotach. Maryjne sanktuarium jest celem corocznych czerwcowych pielgrzymek.

Tak samo jak w Asmarze – także w Keren każdy mój rozmówca ma rodzinę za granicą. I praktycznie tylko dzięki wsparciu zza granicy funkcjonuje. Istnieje cały nieformalny sposób przekazywania pieniędzy – żeby uniknąć dzielenia się z władzami.

Za to władze Erytrei przez lata odmawiały przyjęcia pomocy z zewnątrz. Chociaż ponad połowa ludności żyje poniżej progu ubóstwa, prezydent Isajas Afawerki wielokrotnie powtarzał, że nie chce być kolejnym afrykańskim przywódcą prowadzonym na pasku przez obcych.

Sankcje ONZ z lat 2009–2018 dodatkowo pogłębiały izolację, więc coraz więcej osób decydowało się na ucieczkę z kraju. Robią to też sportowcy. W 2014 r. 17 piłkarzy wraz z lekarzem zniknęło podczas zawodów w Ugandzie. Odnaleźli się po 18 miesiącach w Holandii. Marzeniem wielu Erytrejczyków jest Kanada, ale zdecydowana większość trafia – legalnie i nielegalnie – do Europy.

Niedawno Unia Europejska zdecydowała się przeznaczyć ponad 20 milionów euro na rozbudowę dróg w Erytrei. Projekt jest krytykowany przez organizacje broniące praw człowieka, zarówno erytrejskie (działające poza granicami kraju), jak i międzynarodowe. W pracach budowlanych mają brać udział ludzie przymusowo trzymani w wojsku i zmuszani do niewolniczej pracy.

Organizacje podkreślają, że prawdziwym celem projektu jest zatrzymanie Erytrejczyków w kraju poprzez zapewnienie im pracy. Wszelkie aspekty rozwojowe czy pomocowe są bez znaczenia. Liczy się tylko wstrzymanie napływu Erytrejczyków do Europy, choć Unia Europejska podkreśla swoje przywiązanie do praw człowieka i swobód obywatelskich. Władze Erytrei powtarzają, że na bieżąco analizują skutki ewentualnej rezygnacji z długoletniej służby wojskowej, podkreślając, że obraz sytuacji w kraju jest mocno wypaczony. Nawet mimo że co najmniej 5 tysięcy Erytrejczyków miesięcznie decyduje się zaryzykować i opuścić kraj w poszukiwaniu lepszej przyszłości.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu