– Jak zapamiętał pan ten mecz? – pytam Stanisława Poburkę.
– Taki wyrównany był chyba. – Uśmiecha się. – Sercem na pewno byłem za Biało-Czerwonymi.
Krystyna Krupa opowiada o tamtej rozgrywce:
– Po czwartym secie Staszek przyszedł do nas do szatni i żartował, a był znanym zgrywusem: „Słuchajcie, przestańcie się wygłupiać, bo ja nic nie mogę zrobić", ale on chciał ten mecz wygrać tak samo mocno jak my.
Papier nie kłamał
Ani mecz z Koreankami, ani ten z Meksykankami nie budzi po latach tylu emocji co ten rozegrany z drużyną czechosłowacką.
Było to przedostatnie spotkanie Polek na tych igrzyskach olimpijskich, które de facto oznaczało walkę o brązowy medal. Jeśli zwyciężą Polki, które udział w olimpiadzie w pewnym sensie zawdzięczają Czechosłowaczkom, trzecie miejsce należy do nich, jeśli Czechosłowaczki – to one wrócą do Pragi jako medalistki olimpijskie. Ale nie tylko stawka meczu potęgowała stres.
– Czeszki na wszystkie zawody przywoziły takie fajne paróweczki, a my miałyśmy grzałki. Pożyczałyśmy im grzałkę, a one nam dawały paróweczki – Krystyna Czajkowska-Rawska opowiada o stosunkach, jakie panowały między zespołami przed spotkaniem w Meksyku. – Nasze holki nauczyły mnie robić na szydełku i na drutach – wspomina ze śmiechem Wanda Wiecha-Wanot. – To były nasze najlepsze koleżanki. Łatwo się było z nimi dogadać – dodaje Elżbieta Porzec.
Zaczęło się już w wiosce olimpijskiej. – Przyleciały kilka dni po nas i od razu odwracały głowy na nasz widok. Zastanawiałyśmy się, co się dzieje – relacjonuje Wanda Wiecha-Wanot. – Próbowałyśmy pytać, ale któraś z nich dała znak, że teraz nie może rozmawiać.
Odezwała się w stołówce. Stojąc bokiem do Wandy, zaczęła opowiadać o polskich czołgach na czechosłowackich ulicach.
„Dziewczyno, o czym ty mówisz, ja nic nie wiem!". Wanda pamięta, że aż podskoczyła. „Nam nie wolno z wami rozmawiać. Jesteście naszym wrogiem" – dodała czechosłowacka zawodniczka i odeszła. „Nie wierzę w to!" – odrzekła urażona Polka. Następnego dnia koleżanka z Czechosłowacji przyniosła gazetę. Papier nie kłamał. Były czołgi, wojsko i polski orzeł bez korony. Ten sam, którego siatkarki tak dumnie nosiły na piersi. (...)
Na parkiet Czechosłowaczki wyszły nabuzowane. Polki bezradnie patrzyły, jak przeciwniczki zdobywają punkt za punktem.
Ale po tym, jak Biało-Czerwone odrobiły straty i przewagą dwóch punktów wygrały pierwszego seta, w drugim zwyciężyły już pewnie. Trzeci w zasadzie należał do Polek. Gdy na tablicy wyświetliło się czternaście do siedmiu i było jasne, że podopiecznym Benedykta Krysika brakuje już tylko punktu do olimpijskiego brązu, Halina Aszkiełowicz-Wojno okazała radość. I od razu wyleciała z boiska.
– Nie rozumiałam tej decyzji, ale po meczu, jak już nerwy opadły, przeprosiłam. Chociaż to było takie naturalne – mówi.
Ale nie w czasach, kiedy drużyna Polek była jedną z lepszych na świecie. Wtedy na boisku nie okazywano zadowolenia ani emocji. Radosne ożywienie było uważane za niepotrzebną stratę energii i koncentracji i było ganione przez trenera. Pochwałę dobrego zagrania koleżanki można było wyrazić słowami. Najlepiej krótkimi. Na przykład „Brawo, Czajkuś" czy „Świetnie, Gazelka".
Radość ze zwycięstwa, gdy mecz jeszcze trwa, zgubiła wielu. Czechosłowaczki odrobiły pięć punktów i przy stanie czternaście do dwunastu zadowolenie ustąpiło pola zdenerwowaniu. I wtedy na konto Polek trafił piętnasty punkt.
Biało-Czerwone kolejnego dnia wygrały mecz z Peru i do Warszawy wróciły z brązowym medalem olimpijskim, kapeluszami sombrero i siedemnastoma dolarami, które otrzymały za swój medal.
– Rozgrywki w siatkówce kończyły się dzień przed zakończeniem igrzysk olimpijskich. Meksyk był tak obfity w medale Polaków, że zabrakło pieniędzy, które każdy medalista i medalistka olimpijska otrzymywał od państwa polskiego za sukces – opowiada Barbara Hermel-Niemczyk. – Za złoty medal było siedemdziesiąt dolarów, za srebrny pięćdziesiąt, za brązowy trzydzieści.
Fragment książki Anny Sulińskiej „Olimpijki", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.