Anna Sulińska „Olimpijki”. Jak polskie siatkarki zdobyły brązowy medal

– Wróciłyśmy z obozu przygotowującego do olimpiady w Meksyku i nagle ktoś mi mówi: „Musisz uważać, bo będą wam chcieli obciąć jedną zawodniczkę" – opowiada Krystyna Czajkowska-Rawska. – „Po moim trupie!", pomyślałam i od razu się sprawą zainteresowałam. „Proszę mi tylko powiedzieć, co ja mam zrobić i kto jest za to odpowiedzialny", dopytałam. „Bokserskich rękawic nie włożę, ale spróbuję przygotować jakąś pyskówę".

Publikacja: 17.07.2020 18:00

Anna Sulińska „Olimpijki”. Jak polskie siatkarki zdobyły brązowy medal

Foto: materiały prasowe

Meksykanie przyszli do mnie jeszcze na olimpiadzie w Tokio i spytali, czy bym nie chciał trenować ich pań. Poburka opowiada o tym, w jaki sposób na kilka lat związał swoje życie z Ameryką Łacińską. – Powiedziałem: „Pewnie, że bym chciał, tylko muszę mieć zgodę z Ministerstwa Obrony Narodowej", bo pracowałem wtedy w wojsku. Meksykanie wystąpili o zezwolenie. Ja z kolei rozmawiałem z PKOl-em. Obie instytucje zaakceptowały prośby. Uznano, że to będzie pomoc Polskiego Komitetu Olimpijskiego Komitetowi Meksykańskiemu w przygotowaniu do olimpiady.

Na swojego następcę Poburka rekomenduje drugiego trenera siatkarskiej kadry mężczyzn, w środowisku zwanego Tytanem. Nim wyjedzie, przedstawi go swoim podopiecznym. – Dziewczyny, nazywam się Benedykt Krysik. Mam żonę, dwójkę dzieci. Mieszkam w trzydziestosześciometrowym, dwupokojowym mieszkaniu. Postaram się wam przekazać wszystko, co umiem. Wiem jedno. Wy siatkówkę znacie, ja was nie będę uczył od początku. Chcę z wami utrzymać sprawność, chcę, żebyście nie bały się niczego. Musicie ćwiczyć cholernie ostro. Nie będę was uczył wariantów, bo nie ma na to czasu. Mam was skleić do kupy.

Tak dziewięćdziesięcioletni Benedykt Krysik pamięta to, co powiedział na pierwszym spotkaniu z zespołem. Nim przejął reprezentację, trenował głównie mężczyzn, z dziewczynami ćwiczył czasami na uczelni. Obawiał się, czy zdoła się z nimi dogadać, ale uznał, że skoro Poburka potrafił, to on też da radę. Choć nie było to łatwe. Zespół był doświadczony, ale biorąc pod uwagę, że tylko dwie zawodniczki pierwszego i rezerwowego składu miały mniej niż dwadzieścia pięć lat, wymagał odmłodzenia.




Jak zwolnić żonę pułkownika

Maria Śliwka, która była kapitanem zespołu, odeszła sama, Halina Tomaszewska-Lenkiewicz także – wylicza Benedykt Krysik. – Ale Marysia Golimowska, która miała już paroletnią córkę i której trzeba było podziękować, była żoną pułkownika. Nie wiedziałem, jak to zrobić. Jak zwolnić żonę pułkownika? Powiedziałem w PZPS-ie wprost, że z niej rezygnuję.

Maria Golimowska niby grała z dziewczynami, ale zawsze była obok nich, dystansowała się. Jej postawa była trudna dla innych, ale Golimowska nie zaburzała funkcjonowania zespołu.

– Drużynę rozbijała mi inna zawodniczka. Nazywała się Danuta Kordaczuk – mówi Benedykt Krysik i przyznaje, że mimo iż grała bardzo dobrze, miała ambicje, by zarządzać zespołem. – Nowy kapitan był potrzebny, ale musiał to być ktoś, kto łączy, a nie dzieli. Zaproponowałem, żeby została nim Krystyna Czajkowska Rawska. Ta dziewczyna to był mózg. Siatkarki od razu ją poparły. Równocześnie w PZPS-ie powiedziałem, że skreślam Kordaczuk z listy, a jeśli zespół pójdzie za nią, zrezygnuję. Dopytywali tylko, czy wiem, co robię, bo Poburka zapowiedział, że mam niczego nie zmieniać. Ale ja już przygotowywałem sobie kolejne zawodniczki do powołania: Halinę Aszkiełowicz, Wandę Wiechę, Elę Porzec i Krysię Ostromęcką.

– Przez starsze dziewczyny byłyśmy traktowane trochę z góry, autorytatywnie, ale to nie było złośliwe – wspomina początki w kadrze Krystyna Ostromęcka.

Zgadza się z nią Elżbieta Porzec, która dodaje, że było trochę podziałów, ale nie na boisku. – One po prostu miały inne zainteresowania niż my – mówi o bardziej doświadczonych koleżankach.

– Dążyłam do tego, by być taka jak one – przyznaje Wanda Wiecha-Wanot i opowiada o jednym z obozów kadry. – Miałyśmy bardzo ciężki trening. Trener pozwala się rozejść, a Czajka do mnie i do Zojdy Szcześniewskiej, mówi: „Zostajecie". „Ty wystawiaj", zwraca się do Zojdy. „Zbijaj i tu trafiaj", mówi i pokazuje na mnie. Wskazała miejsce po dużej przekątnej. Mało tego, zaczęła krzyczeć: „Mocniej!". Ja zbijałam, a ona stała i ćwiczyła odbieranie piłki. Widocznie w czasie treningu coś jej nie wychodziło i uznała, że musi to poprawić. Nie pomyślałam wtedy: „A co ty masz do mnie? Trening się skończył, więc idę, nie będę ci pomagać". Zrobiłam, co kazała.

– Niektórym, szczególnie tym znacznie młodszym, dałam niezłą szkołę. – Krystyna Czajkowska-Rawska potwierdza, że była wymagająca.

Była także osobą, która jeśli trzeba było walczyć o dobro drużyny, potrafiła przekroczyć każdy próg.

– Wróciłyśmy z obozu przygotowującego do olimpiady w Meksyku i nagle ktoś mi mówi: „Musisz uważać, bo będą wam chcieli obciąć jedną zawodniczkę" – opowiada. – „Po moim trupie!", pomyślałam i od razu się sprawą zainteresowałam. „Proszę mi tylko powiedzieć, co ja mam zrobić i kto jest za to odpowiedzialny", dopytałam. „Bokserskich rękawic nie włożę, ale spróbuję przygotować jakąś pyskówę".

Logika podpowiadała działaczom, że skoro na igrzyska olimpijskie do Tokio wysłano dziesięć zawodniczek, które wróciły z medalem, nie ma potrzeby, by do Ameryki Łacińskiej leciało ich dwanaście.

– Do Meksyku chciano wysłać działacza zamiast Krystyny Ostromęckiej, którą do zespołu powołałem dość późno. – Benedykt Krysik nawet po latach jest wzburzony. – Poszedłem rozmawiać z Polskim Związkiem Piłki Siatkowej. „Nie jedzie Ostromęcka, nie jadę ja", oświadczyłem. „Trudno, to nie pojedzie trener, a my cię zwolnimy", usłyszałem od Eryka Ippohorskiego Lenkiewicza, który w tym czasie pełnił funkcję kierownika reprezentacji kobiet. Zwróciłem się więc do zawodniczek: „Idźcie i rozmawiajcie, bo ja nie mam wpływu, tylko wy możecie coś zrobić. Wy macie siłę".

– Wiedziałam, że do KC trudno się dostać. Ale mówię: „Idę, zobaczymy, co będzie" – opowiada Krystyna Czajkowska-Rawska. Dołączyły do niej Krystyna Krupa i Lidia Chmielnicka-Żmuda. – Nie pamiętam już nazwiska tego człowieka, ale pamiętam, co mu powiedziałam. Kryśka Jakubowska, choć była jedną z młodszych zawodniczek, miała słabe wyniki w kapsule w warszawskim Instytucie Lotnictwa. W ramach przygotowań przedolimpijskich badano, jak znosimy wysiłek i obciążenia na dużych wysokościach. Śmiałyśmy się, że my z Józką Ledwigową, choć najstarsze, możemy latać odrzutowcami. I to było dla mnie fajnym argumentem. Mówię więc, że w Meksyku klimat jest nieodpowiedni, że na tej wysokości może się parę zawodniczek rozłożyć. Powiedziałam, że są na to dowody w postaci wyników badań lekarskich. Koszykarze też lecieli na olimpiadę. Oni mieli pełny skład. „Dlaczego my nie możemy go mieć? Dlaczego jesteśmy gorsze?", pytałam. „Tak pani mówi...", odpowiedział ten człowiek. „Twierdzi pani, że trzeba, żeby było was dwanaście? To niech jedzie dwanaście".

Krystyna Jakubowska i Lidia Chmielnicka-Żmuda szukały wsparcia w Centralnej Radzie Związków Zawodowych. – Po tylu latach nie potrafię powiedzieć, dlaczego poszłyśmy akurat do prezesa CRZZ – przyznaje Krystyna Jakubowska. – Być może ktoś ze związków miał jechać na olimpiadę zamiast Krysi. Szukałyśmy pomocy wszędzie, żeby tylko cały zespół mógł jechać. – Wtedy już byłyśmy silniejsze jako zespół – dodaje Barbara Hermel-Niemczyk. – Dziewczyny były już medalistkami olimpijskimi, jechałyśmy bronić medalu. Miałyśmy inną pozycję. (...)

Rozpacz Polek

Na olimpiadzie rozgrywanej w 1968 roku o medale w siatkówce kobiet miało walczyć sześć drużyn. Meksykanki, jako zawodniczki państwa organizującego wydarzenie, miały zapewniony start. Japonki i reprezentantki ZSRR, czyli złote i srebrne medalistki z Tokio, także. O pozostałe trzy miejsca walka odbędzie się podczas siatkarskich mistrzostw świata rozgrywanych w 1966 roku w NRD. Polki bez większych problemów powinny znaleźć się w trójce najlepszych zespołów tych zawodów. Jednak turniej najpierw przeniesiono do Meksyku, potem do Japonii, w końcu przesunięto na styczeń kolejnego roku.

Żyją tak, jakby były w Japonii, choć są na zgrupowaniu w Kielcach. W dzień śpią, w nocy trenują. Dzięki temu łagodnie zniosą ośmiogodzinną zmianę czasu. Pod koniec obozu pojawiają się jednak pogłoski, że w związku z tym, iż podczas siatkarskich mistrzostw świata Japonia odmawia zagrania hymnu NRD i Korei Północnej, Polska w ramach protestu i aktu solidarności z państwami socjalistyczno-komunistycznymi na mistrzostwa nie pojedzie. Ostatnie dni przed planowanym wylotem zawodniczki spędzają w hotelu w Warszawie.

– W Polskim Związku Piłki Siatkowej każdego dnia sprawdzali, którym połączeniem jeszcze zdążymy dolecieć na turniej – wspomina Wanda Wiecha-Wanot. – Ale nikt nic nam nie tłumaczył. Gdy turniej w Azji już się rozpoczynał, moskiewscy towarzysze ogłosili, że żaden z krajów demokracji ludowej nie weźmie w nim udziału. W mistrzostwach świata wystartowały cztery drużyny: Japonia, Korea Południowa, USA i Peru. Trzy miejsca na olimpiadę zdobyły Koreanki, Amerykanki i Peruwianki. Zespoły słabe, ale obecne.

Polki były zrozpaczone, ale nie tylko one. Po licznych protestach Międzynarodowy Komitet Olimpijski zwiększył liczbę zespołów startujących w olimpijskim turnieju kobiet z sześciu do ośmiu. Na wrzesień wyznaczył dodatkowe rozgrywki, do których mogły się zgłaszać drużyny zainteresowane walką o dwa nowe miejsca na igrzyskach.

Do Slavonskiego Brodu w Jugosławii przyjechały czołowe europejskie ekipy: Polki, Czechosłowaczki, Rumunki, Bułgarki, Jugosłowianki, Węgierki, zawodniczki z NRD. Było tłoczno, ale liczyły się trzy zespoły: Polska, Czechosłowacja i NRD. Polki po bardzo zaciętej walce zwyciężyły z Niemkami, ale przegrały z Czechosłowaczkami. Ich awans na olimpiadę zależał od wyniku meczu Czechosłowaczek z zespołem NRD. Jedyne, co Biało-Czerwone mogły zrobić, to obserwować tę rozgrywkę. Jeśli sąsiadki z południa zwyciężą, to one i Polki polecą do Meksyku. Jeśli przegrają – Czechosłowaczki i tak zakwalifikują się na olimpiadę, ale Polki już nie.

Po dwóch setach było dwa do zera dla NRD. W trzecim piętnaście do czterech dla NRD i meczbol dla Niemek. Wydawało się, że już wszystko rozstrzygnięte. Czechosłowaczki jednak obroniły piłkę meczową, wygrały seta i dwa kolejne. To one i Polki spotkają się za rok w Ameryce Łacińskiej. Nie będzie to miłe spotkanie.

Ale nim do niego dojdzie, miesiąc po turnieju w Jugosławii, jeszcze jako zaprzyjaźnione drużyny, staną po dwóch stronach siatki na mistrzostwach Europy w tureckim Izmirze. Podopieczne Benedykta Krysika przegrają jedynie z zawodniczkami z ZSRR i zostaną wicemistrzyniami Europy. Polscy siatkarze w tym samym turnieju wywalczą brąz, ale to o nich, nie o dziewczynach, do których zwycięstw wszyscy się przyzwyczaili, będzie głośno.

Słuchajcie, przestańcie się wygłupiać, bo ja nic nie mogę zrobić

Do Meksyku wicemistrzynie Europy przylatują świadome swojej siły i wartości, skoncentrowane na siedmiu czekających je pojedynkach, choć nie na wszystkich tak samo. Pierwszy mecz z Koreankami z Południa ma być rozgrzewką przed spotkaniem z ZSRR. Na boisko wychodzą: Krystyna Czajkowska-Rawska, Józefa Ledwig, Elżbieta Porzec, Wanda Wiecha-Wanot, Halina Aszkiełowicz i Zofia Szcześniewska. (...)

Tymczasem Koreanki grają niespodziewanie dobrze, a w obronie świetnie. Dwa pierwsze sety należą do nich. W trzecim Polki łapią rytm i nadają tempo gry, ale z trudem w nim zwyciężają.

– To był najgorszy mecz w moim życiu. – Krystyna Jakubowska opowiada o tym, jak siedziała na ławce rezerwowych i krzyczała. – Straciłam głos kompletnie. Emocjonalnie nie wytrzymywałam. Zżerało mnie, że nie mogę wyjść na boisko i pomóc. Jak dziewczyny zepsuły zagranie, byłam wściekła. Ja też mogłam zepsuć, nie o to chodzi. Jak gram, daję z siebie wszystko, a gdy siedzę na ławce, nie mogę reagować na sytuacje na boisku.

Po czwartym, wygranym przez Polki secie Jakubowska może odetchnąć. Ale nie na długo. Zmiana boisk i ostatnia, decydująca rozgrywka. Przy stanie dwanaście do ośmiu dla podopiecznych Krysika przeciwniczki zaczynają odrabiać straty. Po kilku minutach rezultat zmienia się na trzynaście do trzynastu i gra zaczyna się właściwie od początku. Zawodniczki są już ponad dwie godziny na boisku. Biało-Czerwone nieco mniej zmęczone niż rywalki, bo trener robił częste zmiany. Siedemnasty, zwycięski punkt wpadnie na konto polskiej drużyny po dwóch godzinach i czterdziestu pięciu minutach gry.

Kolejnego dnia bardzo zmęczone Polki stają do rywalizacji z reprezentacją ZSRR. Rosjanki łatwo zwyciężają w trzech setach. Dzień odpoczynku i mecz z USA. Tym razem bez zaskoczeń. Pierwszy i drugi set gładko wygrane przez Polki, ale w trzecim o zwycięstwo trzeba było powalczyć.

19 października rozegrano mecz szczególny, z Meksykankami. Grę gospodyń igrzysk olimpijskich nadzorował Stanisław Poburka, który w Tokio cieszył się z brązowego medalu Polek. Dzięki niemu Meksykanki z zespołu, który zupełnie nie liczył się na świecie, wyrosły na godnego rywala. Dodatkowo Poburka zna wszystkie słabości Polek, wie, na kogo i jak grać. Mecz jest bardzo wyrównany.

W pierwszym secie zwyciężają Biało-Czerwone, drugi należy do Meksykanek, trzeci do Polek, czwarty znów do gospodyń.

W piątym secie podopieczne Benedykta Krysika wygrywają piętnaście do czterech.

– Jak zapamiętał pan ten mecz? – pytam Stanisława Poburkę.

– Taki wyrównany był chyba. – Uśmiecha się. – Sercem na pewno byłem za Biało-Czerwonymi.

Krystyna Krupa opowiada o tamtej rozgrywce:

– Po czwartym secie Staszek przyszedł do nas do szatni i żartował, a był znanym zgrywusem: „Słuchajcie, przestańcie się wygłupiać, bo ja nic nie mogę zrobić", ale on chciał ten mecz wygrać tak samo mocno jak my.

Papier nie kłamał

Ani mecz z Koreankami, ani ten z Meksykankami nie budzi po latach tylu emocji co ten rozegrany z drużyną czechosłowacką.

Było to przedostatnie spotkanie Polek na tych igrzyskach olimpijskich, które de facto oznaczało walkę o brązowy medal. Jeśli zwyciężą Polki, które udział w olimpiadzie w pewnym sensie zawdzięczają Czechosłowaczkom, trzecie miejsce należy do nich, jeśli Czechosłowaczki – to one wrócą do Pragi jako medalistki olimpijskie. Ale nie tylko stawka meczu potęgowała stres.

– Czeszki na wszystkie zawody przywoziły takie fajne paróweczki, a my miałyśmy grzałki. Pożyczałyśmy im grzałkę, a one nam dawały paróweczki – Krystyna Czajkowska-Rawska opowiada o stosunkach, jakie panowały między zespołami przed spotkaniem w Meksyku. – Nasze holki nauczyły mnie robić na szydełku i na drutach – wspomina ze śmiechem Wanda Wiecha-Wanot. – To były nasze najlepsze koleżanki. Łatwo się było z nimi dogadać – dodaje Elżbieta Porzec.

Zaczęło się już w wiosce olimpijskiej. – Przyleciały kilka dni po nas i od razu odwracały głowy na nasz widok. Zastanawiałyśmy się, co się dzieje – relacjonuje Wanda Wiecha-Wanot. – Próbowałyśmy pytać, ale któraś z nich dała znak, że teraz nie może rozmawiać.

Odezwała się w stołówce. Stojąc bokiem do Wandy, zaczęła opowiadać o polskich czołgach na czechosłowackich ulicach.

„Dziewczyno, o czym ty mówisz, ja nic nie wiem!". Wanda pamięta, że aż podskoczyła. „Nam nie wolno z wami rozmawiać. Jesteście naszym wrogiem" – dodała czechosłowacka zawodniczka i odeszła. „Nie wierzę w to!" – odrzekła urażona Polka. Następnego dnia koleżanka z Czechosłowacji przyniosła gazetę. Papier nie kłamał. Były czołgi, wojsko i polski orzeł bez korony. Ten sam, którego siatkarki tak dumnie nosiły na piersi. (...)

Na parkiet Czechosłowaczki wyszły nabuzowane. Polki bezradnie patrzyły, jak przeciwniczki zdobywają punkt za punktem.

Ale po tym, jak Biało-Czerwone odrobiły straty i przewagą dwóch punktów wygrały pierwszego seta, w drugim zwyciężyły już pewnie. Trzeci w zasadzie należał do Polek. Gdy na tablicy wyświetliło się czternaście do siedmiu i było jasne, że podopiecznym Benedykta Krysika brakuje już tylko punktu do olimpijskiego brązu, Halina Aszkiełowicz-Wojno okazała radość. I od razu wyleciała z boiska.

– Nie rozumiałam tej decyzji, ale po meczu, jak już nerwy opadły, przeprosiłam. Chociaż to było takie naturalne – mówi.

Ale nie w czasach, kiedy drużyna Polek była jedną z lepszych na świecie. Wtedy na boisku nie okazywano zadowolenia ani emocji. Radosne ożywienie było uważane za niepotrzebną stratę energii i koncentracji i było ganione przez trenera. Pochwałę dobrego zagrania koleżanki można było wyrazić słowami. Najlepiej krótkimi. Na przykład „Brawo, Czajkuś" czy „Świetnie, Gazelka".

Radość ze zwycięstwa, gdy mecz jeszcze trwa, zgubiła wielu. Czechosłowaczki odrobiły pięć punktów i przy stanie czternaście do dwunastu zadowolenie ustąpiło pola zdenerwowaniu. I wtedy na konto Polek trafił piętnasty punkt.

Biało-Czerwone kolejnego dnia wygrały mecz z Peru i do Warszawy wróciły z brązowym medalem olimpijskim, kapeluszami sombrero i siedemnastoma dolarami, które otrzymały za swój medal.

– Rozgrywki w siatkówce kończyły się dzień przed zakończeniem igrzysk olimpijskich. Meksyk był tak obfity w medale Polaków, że zabrakło pieniędzy, które każdy medalista i medalistka olimpijska otrzymywał od państwa polskiego za sukces – opowiada Barbara Hermel-Niemczyk. – Za złoty medal było siedemdziesiąt dolarów, za srebrny pięćdziesiąt, za brązowy trzydzieści.

Fragment książki Anny Sulińskiej „Olimpijki", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta