Ostatnio coraz częściej przypominają mi się trzy tereny z mojego dzieciństwa. Odwiedzam je zresztą co kilka lat, kiedy dopada mnie nostalgia i tęsknota za tym czasem, który potem staje się skarbnicą doświadczeń i buduje fundamenty wrażliwości. Przyjeżdżam więc do mojej dzielnicy o zawadiackiej nazwie Ochota w Warszawie i korzystając z domofonu do fryzjera, wchodzę na swoje podwórko. Ktoś, kto odwiedza dawne podwórka, zna dobrze to zdumienie, że teren pierwszych zabaw jest tak mały i w ogóle, jak niewielkie jest wszystko dookoła.
Czytaj więcej
Kolejny raz kręcę głową z niedowierzaniem i przeklinam swoją naiwność.
Już oswoiłam się z tym wrażeniem, zresztą jest tych zdziwień wiele, bo Ochota to jedna z niewielu dzielnic, które zachowały swój charakter i nawet można jeszcze zobaczyć te same wystawy małych sklepów, jakie ja widywałam od późnych lat 50. Była dzielnicą spokojną, zamieszkaną przez pokolenie tych, którzy zdołali wygrzebać się z wojny, choć często psychicznie pokiereszowani. Od czasu do czasu jednak na ulicach Ochoty odbywała się bitwa, którą uczestnicy nazywali wojną. Była to wojna dwóch dzielnic. Kiedy na „chłopaków z Ochoty” szli „chłopaki z Woli”, zamykało się okna i mowy nie było o zabawach na podwórku. Jaka była przyczyna i jakie cele tej bitwy, wiedziały tylko „chłopaki”, ale można przepuszczać, że była to wojna plemienna, pokaz siły przy pomocy kamieni i pięści. Chłopaki z Woli swoje nadejście oznajmiali gwizdami na palcach, w czym, trzeba przyznać, nie mieli sobie równych. Dlaczego mimo tych bezczelnie głośnych gwizdów nie pojawiała się milicja, czemu w ogóle się nie pojawiała do czasu wygaśnięcia walk, tego nikt z mieszkańców nie wiedział ani też tego, kto wojnę przegrał, a kto wygrał.
Dlaczego wtrąca się w nasze podwórko dozorca zza siatki? Rodzice byli zgodni: chodzi o spokój. Na pytania: „jak się nie bić, kiedy napadają”, odpowiadali niezmiennie wychowawczą odpowiedzią dorosłych – „nie wolno się bić”.
Jednak wchodząc na swoje podwórko, przypominam sobie inne małe wojny, wojny pomiędzy podwórkami. Moje, najmniejsze, wciśnięte było pomiędzy dwa: jedno za wielkim murem, drugie od mojego oddzielała siatka, zresztą nieskutecznie, bo zbiorowym, dziecięcym wysiłkiem, zrobiliśmy tam wyłom, który pozwalał się łatwo przemieszczać i bawić razem. Bardzo miły dozorca przymykał oko nawet wtedy, kiedy okupowaliśmy wysokie drzewo, dumę terenu. Tak było do czasu, aż dozorca zmarł i na jego miejsce przyszedł nowy, który rozumiał swoją robotę jako władzę nad objętym terenem. Skończyły się międzypodwórkowe zabawy, a każde przekroczenie granicy kończyło się zawiadomieniem rodziców. Tak to było za siatką. Za murem natomiast mieszkały „chłopaki”. Agresorzy. Szeptaliśmy wtedy: „zza muru idą!”. Oni nie gwizdali, uprzedzając swoje nadejście. Wchodzili cicho (oczywiście domofonów nie było) i spokojnie podrzucali kasztany, których resztę trzymali w kieszeniach. Wtedy chłopcy z mojego podwórka musieli zamienić się w chłopaków. Oczywiście honor podwórkowy nie pozwalał na wołanie rodziców czy naszego przygłuchego dozorcy. Tutaj akurat cel był jasny – chodziło o okupację trzepaka.