Dziwne to uczucie – kiedyś to artykuły Andrzeja Horubały o książkach się czytało, a dziś role się odwróciły i przyszło recenzować jego pracę. Tym bardziej to niewygodne, że takie transfery nieczęsto się udają, a jeszcze rzadziej, gdy chodzi o literaturę piękną. Podejrzliwie się patrzy na piszących krytyków, gdzieś z tyłu głowy majaczy złośliwa myśl, trochę jak w „Superprodukcji” Juliusza Machulskiego – no to teraz twoja kolej, bratku, by przejechać się na karuzeli. Ale nie. Tym razem nie. „Incydenty” Andrzeja Horubały to bardzo udana proza. Może nie wszystkie siedem opowiadań trzyma poziom tych najlepszych. W jednym przypadku wynika to raczej z gatunkowej niekonsekwencji – „Pluszak” to na moje oko lepszy felieton niż opowiadanie. Za to „Fryzjerka” w porównaniu z pozostałymi tekstami wydaje się jakaś błaha, na dodatek trąci papierem – rzecz bardziej wymyślona przy biurku niż zaobserwowana. Jej średni poziom tym bardziej rzuca się w oczy, że towarzystwo, w jakim się znalazła, jest naprawdę doborowe.
Czytaj więcej
Na papierze „Dzień” brzmi jak telenowela o nowojorskim patchworku. Za sprawą talentu Michaela Cunninghama staje się dramatem o tym, jak pandemia zwolniła wielu ludzi z uciążliwych obowiązków. Nie muszą już chodzić do biura czy odprowadzać dzieci do szkoły, ale stają się jeszcze bardziej samotni.
Inne chłonęły cię oczami...
Pierwsze z siedmiu opowiadań, „Mniszek”, w zasadzie miało już swoją premierę w 2019 r., ale dopiero teraz, w szerszym zestawieniu, widać, że niejako wyznaczało kierunek, w jakim poszedł Horubała jako twórca nowel. „Incydenty” są pisane na poważnie, czuć tutaj ciężar odpowiedzialności, jaki wziął na siebie były krytyk, a pisarstwo to dla niego nie zabawa ani gra. Zarazem choć są to opowiadania silnie – nazwijmy to w ten sposób – moralne, to już na szczęście nie moralizujące. Zbrodnia nie zawsze kończy się tu karą, winnym udaje się niekiedy skryć przed doczesną sprawiedliwością i zostają tylko co najwyżej z cieniem, wewnętrzną rysą. Na dodatek jakkolwiek byłaby któraś z tych postaci zepsuta i znieczulona na cierpienie innych, to wszystkie one mają dusze, wewnętrzne dylematy i rozterki, które pracowicie usiłują zagłuszać.
W „Mniszku” poznajemy historię kapłana, który tak silnie wierzy, że aż zwątpił. Brzmi to paradoksalnie, ale tak właśnie jest – to przypowieść o modlitwie i metafizycznych poszukiwaniach człowieka religijnego, który konsekwentnie usiłuje doznać drgnienia duszy, poczuć obecność Boga namacalnie. A to, jak wiadomo, może wpędzić człowieka w pychę. Doprowadzi duchownego-narratora do grzechu, z którego nie będzie mógł się już wycofać, i poniesie jego ciężar ze sobą już do końca.
Nie wszystkie opowiadania są tak silnie zakorzenione religijnie jak to pierwsze. Bo znowu – o ile Andrzej Horubała bardzo serio traktuje swój katolicyzm i nigdy w tym względzie zwłaszcza jako publicysta nie był letni, ani tym bardziej zimny, o tyle jego opowiadania powinny dla czytelnika niereligijnego wciąż być komunikatywne i czytelne. Człowiek metafizycznie nierozpalony albo od religijności daleki nie odłoży „Incydentów” z myślą, że przeczytał właśnie jakąś twórczość egzotyczną rodem z parafialnej księgarni. Bo nawet kiedy autor pisze o modlitwie, jak w „Mniszku”, to stawia pytania, w których przejrzeć może się każdy. Albo gdy porusza temat aborcji, jak w „Hance”. Przedstawia tam historię rozbitej rodziny i trochę jak we „Wdowie smoleńskiej albo niefarcie” z 2021 r. chłoszcze „typowego polskiego konserwatystę”, który rozwiódł się z żoną i z daleka „kibicuje” swojej córce, w czym spotka go niemiłe zaskoczenie. Wszystko to poznajemy z perspektywy porzuconej żony. „Inne chłonęły cię oczami, gdy opowiadałeś dyrdymały o wartościach rodzinnych, o świecie mocnych tożsamości płciowych… A ja wiecznie niewyspana, słaniająca się na nogach, wstająca na każde jęknięcie Hani. Co mogłam?”.