„Specjalny wysiłek w doprowadzeniu mnie do kompletnej ruiny przez wyczerpanie sił i całkowite ogłupienie umysłowe dokonany był przez majora Niedzielina w okresie pierwszych pięciu tygodni przetrzymywania w Zarządzie Informacji Marynarki Wojennej. Z sadyzmem krzyczał do mnie, że doprowadzi mnie do takiego stanu, że zwalę się na podłogę i zwijać się będę w swej niemocy i konwulsjach u jego stóp, i resztkami sił opowiem o konspiracji, i prosić będę o notowanie. W efekcie tych działań pod koniec miesiąca dolne kończyny, siedzenie, oczy, gardło, struny głosowe, język, a przede wszystkim umysł przestały funkcjonować. Nogi nabrzmiałe od opuchlizny, gruczoły w gardle nabrzmiałe, na siedzeniu odciski niepozwalające siedzieć bez ruchu. Zmęczenie wzroku takie, że przed sobą widziałem nieistniejące w świecie przeźroczyste zarośla i walące się na mnie wszystko, co mnie otacza. W głowie szum i ucisk, i takie ogłupienie, że na zrozumienie najprostszych zdań i pojęć potrzebowałem kilku dni czasu. Stać bez oparcia nie mogłem, gdyż prądy bezsenności zwalały mnie z nóg. Stale zapadałem w halucynacje i przemijające początki obłąkania”.
Komandorów uznano za zadeklarowanych wrogów władzy ludowej, prowadzących działalność dywersyjno-szpiegowską. Mieszkowskiego, Staniewicza, Wojcieszka, Kasperskiego i Przybyszewskiego skazano – sądzeni byli przez Najwyższy Sąd Wojskowy w Warszawie – na karę śmierci; Kraszewskiego i Krzywca – na dożywocie. W listopadzie Bolesław Bierut, korzystając z prawa łaski, zamienił wyrok śmierci dla Wojcieszka i Kasperskiego na dożywocie. 12 grudnia 1952 roku stracono Staniewicza, 16 grudnia – Mieszkowskiego i Przybyszewskiego.
Trudno powiedzieć, ile gdynianie i gdynianki wiedzieli o tym, co się dzieje w Marynarce. Wiadomości o utajnionych procesach bez wątpienia przedostawały się przez mury oksywskiej jednostki, o wyrokach – niekoniecznie. Nie musiały, ludzie i tak żyli wtedy w strachu.
Jolanta Roszczynialska, urodzona w 1937 roku, zapamiętała z lat czterdziestych, że kiedy chodziła z ojcem na Świętojańską, często zatrzymywał się przy nich samochód. „Odseparowywano moją rączkę od ręki ojca i ojca zabierano na przesłuchanie” – wspominała w nagraniu dla Ośrodka Karta. Jej rodzinę wysiedlono z Gdyni na początku wojny. Byli to inteligenci ze szlacheckimi korzeniami – właściciele nieruchomości, prawnicy, dla których polskość, kaszubskość i katolicyzm stanowiły istotne wartości. Walczyli w powstaniu warszawskim. Wrócili natychmiast po wyzwoleniu. Dla nich miało ono gorzki smak – z racji pochodzenia, majątku, poglądów w nowym ustroju automatycznie stali się źle widziani. Dom w Orłowie przejął Urząd Bezpieczeństwa. Roszczynialscy zajęli ostatnie wolne mieszkanie w kamienicy przy Świętojańskiej 66; do tego, które zajmowali przed wojną, ktoś już się wprowadził. Jolanta w czerwcu 1954 roku miała zdawać maturę w liceum prowadzonym przez zakon urszulanek. „Tydzień przed przyszła depesza […] od biura […] Bolesława Bieruta z wiadomością, że cofnął uprawnienia szkół państwowych i pozwala na zdawanie egzaminu maturalnego przed państwową komisją wyznaczoną przez kuratora”. Jolanta Roszczynialska zdała, ale na studia – wymarzyła sobie medycynę – nie została przyjęta, choć uzyskała pierwszą lokatę. „Byłam z matką u rektora, który przyznał, że chciałby mieć uczennicę z takimi wynikami, ale niestety nie wolno mu mnie przyjąć. Sugerował, żeby interweniować w ministerstwie. Pojechałam do Warszawy. Otrzymałam zdecydowaną odmowę” – opowiadała. Odrzuciła szansę na indeks w zamian za akces do Związku Młodzieży Polskiej. „Byłam wychowana w rodzinie bezpartyjnej i z antykomunistyczną ideologią, było wykluczone, żebym miała jakikolwiek bliższy kontakt – tłumaczyła. – To zaważyło bardzo na moim życiu. Poszłam do pracy w stoczni, na stanowisko robotnicze. Miało to pomóc w uzyskaniu punktów w następnym roku. Niestety to się już nie udało. […] Spotkałam człowieka, którego ogromnie pokochałam, założyliśmy rodzinę, mam troje dzieci”.
Marynarze, którzy pływali wtedy za granicę mniej niż kiedykolwiek później, podczas rejsów uczestniczyli w akademiach z okazji urodzin Stalina, świętowali rocznice powstania PPR i, jak na lądzie, w kółko słuchali o Bierucie, pokoju, imperializmie, konstytucji i przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Pływali wtedy najpewniejsi z możliwych; ci choćby w najmniejszym stopniu politycznie podejrzani stalinizm przeczekali na lądzie.
Kontrolowano pracowników i pracownice fabryk. Indoktrynowani byli uczniowie i uczennice. W bibliotekach zmagających się z kłopotami lokalowymi (filia na Małym Kacku musiała się zmieścić w jednym pokoju, ta na Cisowej – w ciemnym i wilgotnym pomieszczeniu, w którym wcześniej był sklep) urządzano okolicznościowe wystawki ku czci. Na ulicach zamontowano głośniki, z których nadawano propagandowe audycje przygotowywane przez redakcję „Radiowęzła”. Odpowiadali za nią urzędnicy z Prezydium Miejskiej Rady Narodowej.
Wskutek ustawy o terenowych organach jednolitej władzy państwowej z 1950 roku samorząd stracił choćby pozory samorządności. Ustawa zniosła też urząd prezydenta miasta na rzecz przewodniczącego Prezydium. Prezydent był tylko jeden, Bolesław Bierut. Ale już niedługo, bo konstytucja z 1952 roku zlikwidowała i to stanowisko.
Fragment książki Aleksandry Boćkowskiej „Gdynia. Pierwsza w Polsce”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2025
Tytuł od redakcji