W 2015 r. policja ma złapać co najmniej 1,68 mln kierowców przekraczających prędkość i pieszych łamiących przepisy. To tyle samo ile rok wcześniej. Takie plany na lata 2015–2016 wytyczyła sobie Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. I nie byłoby w tym nic dziwnego, poza ambitnymi planami, gdyby nie to, że od jakiegoś czasu zaostrza się u nas prawo dla drogowych piratów, podnosi mandaty i stawia coraz więcej fotoradarów. Wszystko po to, by podobno było bezpieczniej, by przestraszyć kierowców i wymusić egzekwowanie przestrzegania prawa. Wielu kierowcom trudno jest w to uwierzyć. Jeszcze nie zapomnieli kontroli „zza krzaka" czy zdjęć z fotoradaru ustawionego przy pustej, szerokiej drodze, i to tuż po zjeździe z górki. Zadają sobie więc pytanie, o co tym razem specjalistom od bezpieczeństwa chodzi. Skoro od 18 maja obowiązuje surowe prawo, które pozwala policji zabierać kierowcom prawo jazdy od ręki, i co więcej policja je stosuje, to skąd mają się brać kolejni kierowcy łamiący prawo. I tu pojawia się zasadnicza wątpliwość. Czy tak naprawdę to o bezpieczeństwo może tu chodzić w dalszej kolejności, bo na pierwszym miejscu pozostają pieniądze.
Od kilku lat Inspekcja Transportu Drogowego chwali się, że dzięki fotoradarom jest bezpieczniej; mniej wypadków i ofiar. Po pierwszym tygodniu obowiązywania surowych przepisów od policji też płynęły optymistyczne sygnały: kierowcy się przestraszyli i jeżdżą ostrożniej. To wobec tego kto ma płacić te mandaty? Kierowcy nie mają wątpliwości... Oni. Problem tylko w tym, że nie będą łapani za rzeczywiście niebezpieczne wykroczenia, tylko dla statystyki. Bo skoro plan zakłada, to realizacja wyjść musi. A czyim kosztem, nikt o tym nie myśli.