Z tekstu zamieszonego w portalu Onet („Sędzia promotor Piebiaka prosi o wsparcie”, 3.09.2023) dowiadujemy się, że tego standardu cywilizacji łacińskiej nie zna Profesor Michał Romanowski.
„Ten w liście otwartym odpowiada Demendeckiemu wprost: <przynosi pan hańbę społeczności akademickiej i misji sędziego>" – czytamy w ONET. Profesor Romanowski zareagował w ten sposób na fakt, że Profesor Tomasz Demendecki, który jest sędzią w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej oraz w Izbie Odpowiedzialności Zawodowej Sądu Najwyższego, kandyduje do Rady Doskonałości Naukowej, a zadaniem Rady jest przede wszystkim dbanie o najwyższe standardy jakości działalności naukowej, a także decydowanie o przyznawaniu stopni naukowych.
„Nauczka” zamiast nauki
Profesor Romanowski nie tylko uchybia wspomnianemu standardowi etycznemu, ale jako naukowiec nie po raz pierwszy wypowiada się o czymś, o czym nie ma pojęcia. W starożytnym Rzymie jeśli ktoś brał się za coś o czym pojęcia nie miał, nazywany był imperitusem (laikiem) i jako taki ponosił odpowiedzialność per imperitiam, bowiem naruszył wymaganą staranność już w tym momencie, gdy zdając sobie sprawę (stan świadomości) ze swojego braku wiedzy, brnął w zajmowanie się daną kwestią. Chyba że przeceniam Profesora Romanowskiego i bezpodstawnie przypisuje Panu Profesorowi ów stan braku świadomości.
W każdym bądź razie Pan Profesor chociażby z tego tytułu, że po globalnym kryzysie ekonomicznym z jesieni 2008 r. przedkładał – wbrew późniejszemu orzecznictwu Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej – interes banków ponad interes polskich przedsiębiorców (sprawa opcji walutowych oznaczająca największy nielegalny wypływ pieniędzy z Polski po II wojnie światowej) i później ponad interes polskich konsumentów (tzw. kredyty frankowe, największy w dziejach Polski transfer pieniędzy z kieszeni konsumentów na konta bankowe) wydaje się być jeśli nie ostatnim, to jednym z ostatnich kandydatów na współczesnego Katona.
Piszący te słowa w odniesieniu do opcji walutowych i kredytów frankowych wyrażał poglądy przeciwne, znajdujące potwierdzenie w późniejszym orzecznictwie TSUE, za co zamiast nauki otrzymał „nauczkę” od organów odpowiedzialnych za awanse naukowe (będących odpowiednikiem dzisiejszej Rady Doskonałości Naukowej) w postaci opóźnionej o kilka lat habilitacji.