Ta, która przegrała, nazywała się socjalizmem i była sztuczna (nie zrodziła się z życiowej praktyki, tylko została wymyślona przez ideologów). Ta, która zwyciężyła, powstała w sposób naturalny, drogą życiowych prób i błędów społeczeństw i gospodarek, i z początku nie nazywała się wcale, choć dziś nazywa się kapitalizmem. Znane mi współczesne encyklopedie papierowe i internetowe określają kapitalizm różnie, ale wszystkie zgadzają się w jednym: jego podstawą, fundamentem, opoką i ostoją jest własność prywatna. Niektórzy dodają: ŚWIĘTA.
Jako człowiek, który w realnym socjalizmie przeżył większość swego dorosłego życia, zawsze marzyłem o kapitalizmie, i perspektywa własności prywatnej wcale mi nie przeszkadzała (zwłaszcza że sam nigdy jej nie miałem). Dziś, gdy od ponad dwudziestu lat żyję w realnym kapitalizmie, mój prywatny majątek zwiększył się niewiele, ale – wraz z sąsiadami – zaczynamy mieć problem z własnością prywatną w wersji świętej.
W roku 1978 (kiełbasa Jak Za Gierka) przeprowadziłem się w Warszawie ze Starego Mokotowa na Ursynów, który powstawał na terenach rolniczo-ogrodniczo-sadowniczych przekształcanych w budowlane. Historia długo milczała na temat tych „przekształceń", aż okazało się, że mały amebowaty zielony wewnątrzosiedlowy skwerek z górką, boiskiem, drzewami, latarniami i placykiem dziecięcych zabaw był przed półwiekiem i nadal jest własnością prywatną. Gdy spadkobiercy właściciela formalnie skwerek odzyskali, natychmiast sprzedali go deweloperowi (wpisz w google), który bez zwłoki rozpoczął przygotowania do budowy w tym miejscu gigantycznego bloku-molocha na 300 mieszkań, z wysokością do 11 pięter i długością 200 metrów.
Gdy ta hiobowa wieść się rozeszła, w specjalnym liście do prezydent Warszawy pani Hanny Gronkiewicz-Waltz stanowczo zaprotestował przeciw temu pomysłowi generalny projektant Ursynowa Północnego pan profesor Marek Budzyński (m.in. Sąd Najwyższy, Biblioteka Uniwersytecka, słynna niezrealizowana Świątynia Opatrzności Bożej), który przed laty z rozmysłem umieścił ów skrawek zielonej przestrzeni w sercu miniosiedla. Jak jeden mąż zaprotestowali zdenerwowani mieszkańcy – i ci starzy, i ci w średnim wieku, i ci młodzi. Nie trzeba mieć matury – podnosili – żeby pojąć, iż taka inwestycja obliczona na nowy tysiąc ludzi gruntownie odmieni warunki bytowe tego tysiąca ludzi, których domy od 36 lat stoją wokół rzeczonego skwerku. Będą mieli wokół gęściej, ciaśniej i dalej. Spadnie wartość ich starych mieszkań. Budowa tak nieprawdopodobnego mrówkowca zagrozi bezpieczeństwu dzieci i przechodniów. Ucierpi przejezdność i dojezdność. Widok na stumetrową wolną zieloną przestrzeń zostanie zastąpiony widokiem na mur. W sumie zasadniczo pogorszy się standard życia lokalnej społeczności.
– Nic nie da się zrobić – odparli decydenci. – Tak stanowi konstytucja: prywatne jest święte, na swoim każdy może co chce, a wy, jako zwykli obywatele, nie jesteście stroną sporu, więc nawet odwoływać się nie macie prawa...