Daria Chibner: Dlaczego nad morzem jest drogo, czyli o kebabach, skąpych turystach i egoizmie

To absurdalne, że urlop nad polskim morzem jest tak drogi. Ale pomstowanie na chciwość lokalsów nic nie da. Oni chcą zarobić, a ich opcje są ograniczone. Podobnie marudzenie mieszkańców na skąpych turystów niczego nie załatwi. Problem stanowią władze lokalne i centralne, które oparły wszystko na turystyce.

Publikacja: 14.07.2024 08:35

Turyści wypoczywający nad Bałtykiem w Dziwnowie

Turyści wypoczywający nad Bałtykiem w Dziwnowie

Foto: PAP/Marcin Bielecki

Spodziewałam się, że mój post na X o tym, dlaczego nad polskim morzem jest drogo, wywoła sporo reakcji. Zdziwiło mnie natomiast to, że część osób zgodziła się lub przynajmniej starała się zrozumieć przedstawiane przeze mnie racje. Bez zaskoczenia przyjęłam za to komentarze o „naciągaczach”, „złodziejach”, „karmieniu strudzoną turystyczną ręką tubylców”. Bo przy okazji tematu nadmorskich cen zawsze ujawniają się tradycyjne polskie demony, z którymi walka jest postrzegana jako zamach na naszą tożsamość. A to właśnie przez nie winą obarczamy siebie nawzajem, a nie prawdziwych sprawców społecznej udręki.

Nad morzem jest, było i będzie drogo, ponieważ władza lokalna oraz centralna uznała, że mieszkańcom do przeżycia wystarczy turystyka. I choć to mogło się sprawdzać jeszcze 20 czy 30 lat temu, to obecnie jest dawno przebrzmiała pieśnią minionych czasów. Sama pochodzę z Ustki i wiem dobrze, jak to wszystko wygląda w praktyce. Oczywiście wiele zależy od regionu, ale w mniejszych miejscowościach sezon trwa przez dwa miesiące (lipiec–sierpień) plus majówka oraz Boże Ciało. Dla wielu jest to główne źródło dochodu na cały rok, bo przez resztę czasu człowiek albo dorabia, gdzie się da, albo wegetuje w oczekiwaniu na sezon, starając się podreperować zdrowie. Bo innych miejsc pracy nie ma, a każdy dostępny etat, czy to w nowym supermarkecie, czy to w firmie nieopodal, jest od razu rozchwytywany.

Te dwa miesiące pracy, to największa sól w oku reszty Polski. Naprawdę, z niemałym uśmieszkiem czytałam komentarze o tym, jak to jest wspaniale robić tylko przez dwa miesiące w roku, a dalej luz, dwa miesiące wakacji. Po chwili jednak przyszły gorzkie wspomnienia, bo przeżyłam to na własnej skórze. W sezonie pracuje się po 20 godzin dziennie – fizycznie. Nie ma dni wolnych, a przerwa na toaletę to luksus. Kto tak nie pracował, ten nie zrozumie, jak wielkie szkody wyrządza to w organizmie. Ani tego, że po sezonie człowiek nie leży po prostu do góry brzuchem, lecz przez pół roku próbuje dojść do siebie. Długofalowe koszty widzę po moich dziadkach, którzy zapłacili zdrowiem za to wspaniałe „wolne”. Dlatego ja obiecałam sobie, że zrobię wszystko, aby tak nie harować. Wiadomo, że w pewnych branżach jest ciężej, a w innych lżej, ale jest to różnica stopnia, a nie skali.

Na szczęście udało mi się „przebranżowić” i mogę się cieszyć normalną, całoroczną pracą. Z pewnością trudno to sobie wyobrazić, że może to być lżejsze od pracy „tylko” przez dwa miesiące w roku. Co ciekawe, pomstujący na to Polacy wcale nie chcą się zamienić i sięgnąć po leżące na ziemi Pomorza pieniądze. Jeżeli lepiej jest tak pracować, to dlaczego nie chcecie spróbować? A może jest tak, jak z nauczycielami – siarczyste komentarze o tym, że mają tak lekko, dużo wolnego, mnóstwo „benefitów”, wcale nie przekładają się na wzrost liczby aplikujących do szkół na stanowiska nauczycielskie. To symptomatyczne, że nikt nie chce się zamieniać z tymi, co mają tak dobrze.

Ceny ryb nad morzem, palenie na balkonach, sprzedaż alkoholu w nocy – za każdym razem chodzi o nasz egoizm narodowy

Drugą kwestią, która przyprawia o ból serca wczasowiczów, są ceny. Zgadzam się, są wysokie. I każdy ma prawo głosować swoim portfelem. Jednak warto się zastanowić nad tym, czy rzeczywiście wynikają one tylko z chciwości mieszkańców. Bo co istotne, nad morzem jest przede wszystkim morze. W wielu miejscach gleby są marne i takiej jakości, że owoce nie nadają się nawet na soki. A jak już coś dobrego wyrośnie, to idzie na eksport, bo można więcej zarobić. Ryb już się praktycznie nie łowi, no a sam Bałtyk nie obfituje za bardzo w smaczne gatunki. Tak więc wszystko trzeba sprowadzać z centralnej i południowej Polski albo zza granicy. I tak towar przechodzi przez kilku pośredników, przez co np. takie truskawki kosztują w hurtowi (!) 19 zł za kilo. No, ale turyści narzekają, że nie kosztują 10 zł jak w Warszawie. Ciekawie czy w ramach czynu społecznego mogliby przy okazji przyjazdu na wakacje przetransportować ich trochę nad morze za samą cenę zakupu, bez kosztów transportu.

Czytaj więcej

Hotelarze znad morza: Mamy w tym roku najazd Niemców, Czechów i Węgrów

Ale nie chodzi tylko o cenę towaru. A nawet nie o to, że podanie mrożonych frytek w knajpie wymaga czegoś więcej niż wrzucenia ich do piekarnia jak w domu. Bo dochodzą jeszcze ogromne koszty dodatkowe. Pomijam to, co płacą wszyscy (podatki, ZUS, pensje itd.) Aby otworzyć jakiś biznes nad morzem trzeba też przecież zapłacić za wynajem (tak, większość z miejsc jest wynajmowana ze smażalniami włącznie), za zajęcie pasa drogowego (jak chce się coś wystawić na chodniku), a i jest jeszcze opłata targowa, wynosząca np. 600 zł dziennie (!) za namiot średniej wielkości. Podsumowując: z 40-złotowej marży potrafi zostać w kieszeni 6 złotych.

Nic zatem dziwnego, że pojawia się coraz więcej przyjezdnych z kapitałem, którzy zajmują miejsca lokalnych mieszkańców, ograniczających się coraz bardziej do detalicznej sprzedaży lub pracy w usługach, u kogoś. Opcjonalnie wyjeżdżających i porzucających tę parszywą robotę. Co ciekawe, nowi przedsiębiorcy z centralnej i południowej Polski wcale nie obniżyli cen, nie pokazali jakichś nowych, wyrafinowanych metod biznesowych. No, ale turysty to nie obchodzi, on chce mieć tanio i wszystko wysokiej jakości, a jak nie, to pojedzie do Grecji albo Chorwacji. Sprzedający i handlarze mają się dostosować i natychmiast coś z tym zrobić.

To jest właśnie ten nasz demon piekielny, spadek po czasach transformacji, o czym pisał choćby Michał Przeperski w „Dzikim Wschodzie”: w latach 90. uwierzyliśmy we własną przedsiębiorczość i sprawczość, że sukces zależy tylko od naszej pracowitości i wytrwałości. A jak komuś się nie udaje, to najwyraźniej za mało się starał. Wspólnotę porzuciliśmy na rzecz egoizmu, niewychodzenia poza czubek własnego nosa.

Bo czy któryś ze zirytowanych turystów poszedł kiedyś do swojego pracodawcy, żeby dał mu jak najniższą pensje, gdyż chce, żeby taniej mu to wyszło? A może sam obniżył ceny we własnym biznesie? Czy jednak wolał zarobić więcej i nie za bardzo obchodziło go to, że inni mówią „drogo”? Czy to nie jest chciwość? Analogicznie jesteśmy za tym, żeby nie palić na balkonach w bloku („bo nam śmierdzi”) albo żeby palić („we własnym mieszkaniu mogę puścić dymka, gdzie chce”), żeby nie sprzedawać alkoholu po 23 („bo mieszkam w okolicy knajp i mi głośno”) lub żeby sprzedawać („bo ja lubię pić i chodzić do knajp”). Dobro wspólne, długofalowe konsekwencje, jakaś szersza perspektywa – a kogo to obchodzi?

Po prostu przestańcie kupować gipsowe mewy, słuchać disco polo i jeść kebaby

Ale jest tego jeszcze jeden skutek. W większości komentarzy pod moim wpisem ciężar odpowiedzialności został przerzucany na lokalnych mieszkańców. Mało kto zdawał się wysnuć jakieś pretensje pod adresem władz. Bo „przecież sami ich sobie wybraliście!” (rządzili już chyba wszyscy od lewa do prawa i zawsze było tak samo). Potem nastała pora na złote rady: „Możecie się przebranżowić” (tak, to często jedyna opcja, tylko ciekawe kto będzie obsługiwał turystów, jak wszyscy wyjadą); „możecie zostać programistami, tak da się pracować z każdego miejsca na ziemi” (chciałabym, aby kiedyś naprawdę wszyscy sprzedawcy, ludzie pracujący w usługach, kelnerki, kucharze itd. postawili na kształcenie swych kompetencji informatycznych i nie było już nikogo, kto miałby obsłużyć takiego pomysłowego Dobromira); „nie ma przymusu mieszkania na Pomorzu” (wiadomo, jak nie stać cię na mieszkanie w Warszawie czy Krakowie to musisz przenieść się na prowincję, a jak na prowincji nie ma pracy, to do jakiegoś dużego miasta. Miejmy nadzieję, że Radom, Sosnowiec, Wałbrzych itd. pomieszczą wszystkich migrantów ekonomicznych); „jak wam nie pasuje, to załóżcie sobie fabrykę” (problem bezrobocia rozwiązany); „musicie przedłużyć sezon i zachęcić np. grzybiarzy do przyjazdów poza sezonem” (oczywiście 100 grzybiarzy zapewni utrzymanie całemu miasteczku). Było też pełno podwórkowej ekonomii: „jak będziecie taniej sprzedawać, to więcej ludzi będzie kupować i przyjeżdżać” (naturalnie, bo jak mniej zarobimy, to będzie żyło nam się lepiej, gdyż zgodnie z prawami natury liczba klientów zawsze przy obniżeniu cen rośnie wykładniczo, a opłaty się zmniejszają), wskazywania, że przecież w Kołobrzegu, Międzyzdrojach, Trójmieście (!) nie jest tak źle, narzekania na jakość, muzykę, atrakcje. Akurat co do tych ostatnich, to łatwo jest to rozwiązać. Po prostu przestańcie kupować gipsowe mewy, słuchać disco polo i jeść kebaby. Prawo popytu i podaży jednak działa.

Mimo że się teraz wyzłośliwiam, to jednak rozumiem turystów. To absurdalne, że na urlop nad morzem trzeba oszczędzać cały rok i wydać na to kilka pensji. Ale pomstowanie na lokalsów nic nie da, bo oni cen nie obniżą (tak jak nie robią tego przyjezdni przedsiębiorcy), gdyż chcą zarobić, a ich opcje są nader ograniczone. Podobnie marudzenie mieszkańców na skąpych turystów niczego nie załatwi. Bo prawdziwy problem stanowi władza, która za priorytet uznała zarabianie na turystyce. To przecież najłatwiejsza i najpewniejsza droga. Nie trzeba się martwić o inwestycje czy podejmować jakiekolwiek ryzyko. Chcesz łowić ryby? Pracować w stoczni? A po co? Otwórz sobie budę z watą cukrową, sprzedawaj bibeloty albo sprawdź, czy nie szukają kogoś do smażalni. Zatyraj się w ciężkiej fizycznej pracy, umrzesz wcześniej, to jeszcze zaoszczędzimy na twojej emeryturze.

Czytaj więcej

Rekordowo drogie wakacje. Ponad 700 zł za nocleg nad morzem

Turystyka zabija polskie miasta. Sprawia, że wymaga się od mieszkańców indywidualnej zaradności i sprawczości, choć właściwie zostawia im się dość małe pole manewru. Sami mają sobie ogarnąć miejsca pracy i jakoś to będzie. A miasto będzie pięknieć dzięki opłatom pobieranym od handlarzy. Niech ci turyści mają tylko ładnie i elegancko. Tak jakby wszyscy zapomnieli, że miasto ma być przede wszystkim dla mieszkańców, gdzie turystyka powinna być dla nich tylko okazją do dorobienia, a nie głównym źródłem dochodu. I oczywiście nie rozumieją, że taka praca wyniszcza zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Bo turyści są znerwicowani cenami, pogodą i tym, że wszędzie stragany zagradzają im drogę. Do tego dochodzi też charakterystyczny dla naszego społeczeństwa brak szacunku dla ludzi pracujących w usługach, którzy przecież mają tym klientom „usługiwać”. Niemniej to nie jest po prostu bycie niemiłym przy zakupach – to rasowa pogarda i poczucie wyższości. Gdybym dostawała złotówkę za każdym razem, jak stałam przy straganie, czy to pomagając rodzinie, czy odwiedzając znajomych, i jakaś matka wskazywała na mnie palcem, mówiąc do swojego dziecka „jak się nie będziesz uczyć, to tak skończysz”, to już byłabym milionerką. Naturalnie lokalsi nie pozostają dłużni, bo sztandarowe pomorskie zawołanie brzmi: „jak się nie ma miedzi, to się w domu siedzi”.

Powolny koniec turystycznego raju na polskim wybrzeżu. I bardzo dobrze

Nie może być inaczej, skoro sytuacja jest skrajna, a turystyka bogaci przede wszystkim władze. To nie one muszą się martwić o rozwój regionu, o próby przedefiniowania jego roli oraz miejsca we współczesnej Polsce. Nie musisz się martwić, że rybołówstwo padło, że stocznia jest zamknięta, że w okolicznych firmach skończyły się etaty, kiedy spragnionym roboty mieszkańcom możesz zaproponować otworzenie budy z hot-dogami albo watą cukrową. Tylko że ta prosta droga do ratowana budżetu powoli się kończy. Młodzi, tak jak ja, wyjeżdżają, szukają innego życia. Na straganach już teraz widać ludzi głównie po pięćdziesiątce i sześćdziesiątce. No tak, ale są też nowi z wielkim kapitałem, z centralnej i południowej Polski. Tylko że oni są też sprytniejsi, mają prawników i innych speców, którzy łatwo pomogą im obejść absurdalne opłaty i podatki od podatków.

Turystyczny raj stopniowo chyli się ku upadkowi. I bardzo dobrze, bo inaczej nic się nie zmieni. Dlatego paradoksalnie cieszę się z każdej osoby, który wygraża, że nie będzie jeździć nad polskie morze, a zamiast tego wybierze się do Grecji lub Chorwacji. Może dzięki temu władze przestaną po prostu stawiać na turystykę i zaczną myśleć o innych strategiach rozwoju. Przecież dla każdego to absurd, że ludzie w Warszawie mieliby żyć pod dyktando Starówki i Krakowskiego Przedmieścia. A no tak, jakiś czas temu bardzo podrożały bilety na Wawelu, gdyż jest tam pełno turystów, zwłaszcza tych zagranicznych. W konsekwencji wasze dzieci mogą nie zobaczyć najważniejszych zabytków polskiej kultury i sztuki, lecz wpływy do budżetu będą się zgadzać. Turystyka sama w sobie nie jest jedyną przyczyną wzrostu cen, lecz gdy zaczyna odgrywać coraz większą rolę, to inne drogi rozkwitu miasta zaczynają dogorywać.

A my jako Polacy musimy w końcu zrozumieć, że nie wszystko możemy załatwić sami. Nie wystarczy, że „tamci” wezmą się do normalnej roboty i obniżą ceny albo wezmą kredyt i zmienią pracę. Tak samo, jak się nie sprawdzi marudzenie i liczenie, że turyści zaczną więcej kupować. Nie da rady troszczyć się tylko o siebie, a reszta jakoś się ułoży, tak jakby z sumy jednostkowego szczęścia miał wziąć się ogólnopolski dobrobyt. To tak nie działa. Wymagajcie przede wszystkim od władz, bo mało który człowiek jest w stanie sam stworzyć nową gałąź przemysłu. A jak władza jest nieudolna na Pomorzu, to jest spore prawdopodobieństwo, że będzie też niewydolna w innych regionach Polski. Szkoda, że zachwycamy się cenami w Chorwacji i Grecji, a nie zachwycamy się, jak państwo mądrze wspiera tam turystykę. Owszem, możemy pozwolić, żeby wszedł obcy kapitał i nie przejmować się, gdy ktoś popadnie w biedę albo nigdy nie zobaczy polskiego morza, bo go nie będzie na to stać. I czekać, licząc, że kubeł zimnej wody nie wyleje się akurat na naszą głowę. Ciekawe, czy jeśli jednak to na nas padnie i coś nam się w życiu nie powiedzie, to pocieszymy się tym, że trzeba po prostu bardziej się starać i ciężej pracować? Bo na inne rozwiązania może być już za późno.

Spodziewałam się, że mój post na X o tym, dlaczego nad polskim morzem jest drogo, wywoła sporo reakcji. Zdziwiło mnie natomiast to, że część osób zgodziła się lub przynajmniej starała się zrozumieć przedstawiane przeze mnie racje. Bez zaskoczenia przyjęłam za to komentarze o „naciągaczach”, „złodziejach”, „karmieniu strudzoną turystyczną ręką tubylców”. Bo przy okazji tematu nadmorskich cen zawsze ujawniają się tradycyjne polskie demony, z którymi walka jest postrzegana jako zamach na naszą tożsamość. A to właśnie przez nie winą obarczamy siebie nawzajem, a nie prawdziwych sprawców społecznej udręki.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Duda łączy Tuska z FSB, a Tusk mówi o Norymberdze, czyli Polski droga donikąd
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Polska nie ma już wyjścia – musi sprawę ludobójstwa na Wołyniu szybko załatwić
Opinie polityczno - społeczne
Władysław Kosiniak-Kamysz: Rozliczenia to nie wszystko
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Nie tylko armaty i czołgi. Propaganda Kremla również zabija
Materiał Promocyjny
Aż 7,2% na koncie oszczędnościowym w Citi Handlowy
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zero jak kredyt 0 proc. Czy matematyka jest mocną stroną Donalda Tuska?
Materiał Promocyjny
Najpopularniejszy model hiszpańskiej marki