Bayrou stanął przed wyborem. Albo weźmie pod uwagę rachunek finansowy kraju, albo rachunek podziału mandatów we francuskim parlamencie. Wybrał ten drugi. A to oznacza, że w 577. zgromadzeniu nie zbuduje większości z samym blokiem liberalnym, który liczy ledwie 211 deputowanych. Jego poprzednik Michel Barnier przetrwał na swoim stanowisku ledwie dwa miesiące, po czym został zmieciony przez sojusz skrajnej prawicy (Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen) i lewicy kierowanej przez radykała Jeana-Luca Melenchona.
Francja jest po Grecji i Włoszech najbardziej zadłużonym krajem Unii Europejskiej
Aby uniknąć takiego losu, Bayrou postanowił rozbić ten drugi blok i przeciągnąć na swoją stronę umiarkowaną Partię Socjalistyczną i Zielonych. Ale stawiana przez nich cena była wysoka: cofnięcie reformy emerytalnej, która jak słusznie uważa Macron, jest niezbędna dla utrzymania równowagi finansowej państwa.
Tyle że to już nie on decyduje o rozwoju sceny politycznej kraju. Zgodnie z konstytucję do lata nie może ponownie rozwiązać parlamentu. Pozostaje mu biernie przyglądać się starciom w parlamencie. Samo mianowanie Bayrou na nowego premiera zostało poprzedzone wielką awanturą z prezydentem. Ale Macron i tu musiał ulec.
Czytaj więcej
Emmanuel Macron wskazał Michela Barniera jako kandydata na premiera Francji. Prezydent wreszcie znalazł polityka, którego może poprzeć, a przynajmniej rozważyć Marine Le Pen. Tylko za tę cenę nowy rząd będzie mógł przetrwać. Ale to bardzo niebezpieczna strategia.
Rachunek finansowy jednak przez to nie zniknął. Francja jest po Grecji i Włoszech najbardziej zadłużonym krajem w Unii Europejskiej: jej zobowiązania sięgają 110 proc. PKB. W zeszłym roku deficyt budżetowy przekroczył 6 proc. PKB. W tym roku raczej nie spadnie. A to powoduje, że rynki finansowe domagają się coraz większej premii za ryzyko zakupu francuskiego długu. W pewnym momencie stawka może być tak duża, że kraj stanie na skraju bankructwa. A wraz z nim cała strefa euro.