Donald Tusk zapewne długo będzie żałował nieostrożnego wyznania, że "nie ma z kim przegrać", choć jeszcze kilka miesięcy temu nie tylko jemu tak się wydawało. Sam sukces wyborczy uznała PO za tak pewny, iż cel kampanii wyznaczyła sobie o szczebel bardziej ambitnie: nadać zwycięstwu takie rozmiary, aby po wyborach rządzić bez koalicjanta.
Na ostatniej prostej kampanii trudno oczywiście przesądzać ostateczny wynik głosowania, ale musi się zdarzyć cud, aby nie przyniosło ono partii rządzącej upokorzenia. W najlepszym wypadku uda się Platformie wymęczyć niewielką przewagę nad głównym rywalem, ale bardzo prawdopodobne jest zwycięstwo opozycji. Zapewne nie tak wielkie, aby Platforma straciła władzę, ale na pewno zostanie ona zmuszona do koalicji bardziej niewygodnej niż obecna.
Przekupywanie stanowiskiem
Można w każdym razie już teraz się zastanawiać nad przyczynami słabego wyniku. Osobiście radziłbym trzymać się przy tym starej amerykańskiej zasady mówiącej, że opozycja nigdy nie wygrywa wyborów – to władza je przegrywa. Chociaż PiS zrobiło dobrą kampanię, nie wystarczyłoby to, gdyby nie fakt, że PO i jej lider zaplątali się w swojej.
Brzemiennym w skutki błędem była obliczona na zdobycie większości absolutnej akcja kaperowania działaczy lewicy, której symbolem stał się Bartosz Arłukowicz. Owszem, popularny w Szczecinie poseł-lekarz być może doda tam Platformie parę tysięcy głosów, ale cała akcja skutecznie odebrała partii rządzącej wiarygodność. Chwyt przekupywania ludzi ministerialnym – jawnie fikcyjnym przecież – stanowiskiem lub miejscem na liście oceniony został przez wyborców jako niegodny. Poza tym przynajmniej niektórzy Polacy pamiętają jeszcze, jakie gromy rzucał Tusk na "korupcję polityczną", wymachując "taśmami prawdy" posłanki Beger. Ta, delikatnie mówiąc, niekonsekwencja w połączeniu z nagłym wejściem w lewicową retorykę (obietnica "nieklękania przed księdzem" etc.) umocniła negatywny stereotyp PO jako bezideowych karierowiczów ciągnących do przysłowiowego koryta.
Zwłaszcza po wysunięciu na propagandowy front Joanny Kluzik-Rostkowskiej, której dwukrotna partyjna przesiadka w ciągu zaledwie pół roku i przemiana z osoby zachwalającej Kaczyńskiego w najzajadlej nim straszącą przerosła tolerancję przeciętnego wyborcy. W powyższym kontekście oskarżanie (żeby było śmieszniej, powtarzane także i przez nią) Jarosława Kaczyńskiego, że "udaje" i zmienia swój wizerunek na wybory, brzmi mało wiarygodnie.