Sformułowanie „moment przełomowy kampanii" trąci banałem, jak jednak inaczej nazwać to, co stało się w ubiegłym tygodniu w Tuluzie? Zabójstwo nauczyciela żydowskiej szkoły i trojga dzieci, dokonane z zimną krwią przez islamskiego terrorystę Mohameda Meraha, wstrząsnęło francuską sceną polityczną na miesiąc przed pierwszą turą wyborów prezydenckich.
Dla Nicolasa Sarkozy'ego 19 marca 2012 roku może być tym, czym 11 września 2001 r. był dla George'a W. Busha, który z dnia na dzień przeistoczył się w przywódcę narodu, męża stanu i nieustępliwego mściciela, a jego popularność wśród rodaków wystrzeliła w górę. Jednak dramatyczne wydarzenia z południa Francji (wcześniej ten sam zbrodniarz pozbawił życia trzech żołnierzy) mogą Sarkozy'ego równie dobrze pogrążyć, gdyż obnażyły słabość państwa i nieudolność służb specjalnych.
Jedno nie ulega wątpliwości: debata na temat imigrantów i islamu, zazwyczaj bardzo żywa we Francji, w ostatnich tygodniach kampanii sięgnie temperatury wrzenia. Tym bardziej że dwaj główni pretendenci: Sarkozy i socjalista Francois Hollande, mają w badaniach niemal identyczne poparcie i walczą o każdy głos. A jest jeszcze przecież Marine Le Pen, która od wielu lat przestrzega przed lekceważeniem muzułmańskich fundamentalistów i buduje na tym swój polityczny kapitał.
Szeryf od Internetu
W przeszłości Sarkozy niejednokrotnie odgrywał rolę superpolicjanta. W maju 1993 r., gdy obecny prezydent był merem podparyskiego Neuilly, do miejscowego przedszkola wtargnął uzbrojony szaleniec, biorąc za zakładników nauczycielkę i ponad dwudziestkę maluchów. Sarkozy zaangażował się w negocjacje z porywaczem, a potem, gdy wszystko zmierzało ku szczęśliwemu zakończeniu, osobiście wyniósł z budynku jedno z dzieci, czule trzymając je w ramionach i dumnie paradując przed kamerami telewizji.
12 lat później na przedmieściach stolicy i kilku innych miast doszło do wielodniowych zamieszek na tle rasowym, podczas których spłonęły tysiące samochodów. W tym czasie Sarkozy, jako minister spraw wewnętrznych, bezwzględnie ścigał wandali. W swoich ostrych wypowiedziach przypominał amerykańskich ultrakonserwatystów, wyznających zasadę zera tolerancji. Młodocianych, śniadoskórych chuliganów publicznie określał mianem hołoty, wywołując oburzenie lewicy. – A jak niby mam nazywać ludzi, którzy potrafią zrzucić z dachu pralkę na głowę strażaka? – tłumaczył Sarkozy w jednym z wywiadów.
Teraz znów ma okazję przybrać pozę „naczelnego szeryfa" Francji. Tuż po masakrze w Tuluzie wygłosił pełne napięcia przemówienie, a gdy dwa dni później zidentyfikowano i namierzono mordercę, nakazał swojemu ministrowi spraw wewnętrznych, aby nadzorował całą operację na miejscu. Dwie godziny po zakończeniu akcji, gdy terrorysta zginął w strzelaninie, Sarkozy znów pojawił się przed dziennikarzami i ze srogą miną zapowiedział zmiany w prawie: – Będziemy karać ludzi, którzy regularnie odwiedzają w Internecie strony zachęcające do działalności terrorystycznej. Ogłosił też, iż rząd zacznie przyglądać się wyjazdom obywateli francuskich na pogranicze pakistańsko-afgańskie, gdzie – tak jak Mohamed Merah – mogą być szkoleni w obozach al Kaidy.
Nie wiadomo, czy tym razem Francuzi kupią wizerunek bezlitosnego gliny. Większość komentatorów uznała propozycje Sarkozy'ego za czysto wyborczą zagrywkę. – Dokładnie takie same postulaty słyszeliśmy z jego ust po zamachach w Londynie w lipcu 2005 roku, gdy był szefem MSW – przypomniał w wywiadzie dla „Le Journal du Dimanche" Francois Rebsamen, doradca Francois Hollande'a ds. bezpieczeństwa. – Także wtedy chciał monitorować użytkowników Internetu i sprawdzać listy pasażerów latających do Pakistanu.